Wakacje mijają tak szybko, że dobrze
się nie obejrzę, a już przerzucam kartkę w kalendarzu na sierpień i potem
wrzesień. Tak jest zawsze i z roku na rok boję się coraz bardziej tego szybko
lecącego w wakacje czasu. Oczywistym jest, przynajmniej dla mnie, że czerwiec
to już czas planowania na co przeznaczę te dwa miesiące. Naturalnie nie są to
zazwyczaj plany jałowe polegające na zaliczeniu maksymalnej liczby imprez,
chodzi bardziej o samorozwój, postawienie sobie celów, a nie zajmowanie czasu
byle czym. Dlatego też najbardziej boli to, że ludzie potrafią zmarnować te dwa
piękne miesiące, w tym roku jeszcze ubarwione piękną pogodą, choć gorącą.
Jednak ten post nie jest o ludziach, ale o moim punkcie widzenia. Moje wakacje
upływają pod wpływem jakichś treningów, pracy nad formą. Jednak w tym nic
ciekawego nie ma, przynajmniej dla przeciętnego zjadacza chleba, który nie
marzy aby codziennie być szybszym, silniejszym i skoczniejszym. Natomiast moje
najpiękniejsze wspomnienia będą się wiązać z wyjazdem w Tatry. Co roku oczekuję
na te 10 dni, które spędzę w mojej ukochanej chałupie w Kościelisku, dalej
niepoznanej, dalej tak samo strasznej w pewnych godzinach i okolicznościach.
Jednak po górskiej wędrówce, kiedy oczy zamykają się same nie ma to znaczenia.
Przyjeżdżając tam mam już postawione przed sobą cele. Są to oczywiście szczyty, które chcę zaliczyć. Po prostu. Jednak co roku, przez pogodę, z pięciu szczytów przewidzianych do zdobycia, mogłem zaliczyć dwa do trzech. Miałem po prostu złe wyczucie czasu dotyczące pogody. Powodowało to wyjeżdżanie z każdym rokiem z dużym niedosytem. Jednak teraz było inaczej! Jakże byłem ucieszony, kiedy zamiast planowania co będę robił w ulewny i brzydki dzień, czyli nas przykład heja na basen, do muzeum (totalna ekstrawagancja, jeśli chodzi o mnie, ale te zakopiańskie mają jednak swój klimat regionalny, który strasznie mi się podoba) czy do kina, na cokolwiek, mogłem wziąć mapę i zastanawiać się co będę dzisiaj robił za szlak, super sprawa. Pierwszy dzień był deszczowy, ale przyjechaliśmy i tak wieczorem, więc to żaden problem. Pierwszy oddech powietrzem, spojrzenie na panoramę, która pomimo padającego deszczu nie były zasłonięte tak bardzo i od razu człowiek czuje, że to jego miejsce na Ziemii.
Przyjeżdżając tam mam już postawione przed sobą cele. Są to oczywiście szczyty, które chcę zaliczyć. Po prostu. Jednak co roku, przez pogodę, z pięciu szczytów przewidzianych do zdobycia, mogłem zaliczyć dwa do trzech. Miałem po prostu złe wyczucie czasu dotyczące pogody. Powodowało to wyjeżdżanie z każdym rokiem z dużym niedosytem. Jednak teraz było inaczej! Jakże byłem ucieszony, kiedy zamiast planowania co będę robił w ulewny i brzydki dzień, czyli nas przykład heja na basen, do muzeum (totalna ekstrawagancja, jeśli chodzi o mnie, ale te zakopiańskie mają jednak swój klimat regionalny, który strasznie mi się podoba) czy do kina, na cokolwiek, mogłem wziąć mapę i zastanawiać się co będę dzisiaj robił za szlak, super sprawa. Pierwszy dzień był deszczowy, ale przyjechaliśmy i tak wieczorem, więc to żaden problem. Pierwszy oddech powietrzem, spojrzenie na panoramę, która pomimo padającego deszczu nie były zasłonięte tak bardzo i od razu człowiek czuje, że to jego miejsce na Ziemii.
Pierwszy dzień i już genialna pogoda,
zaplanowaliśmy bardziej lajtową wycieczkę w Tatrach Zachodnich, na warsztat
poszedł Wołowiec. Jeśli ktoś się zastanawia od której strony na niego się
wybrać od razu mówię, że najlepsza opcja to wejście szlakiem (chyba) zielonym
bezpośrednio na Wołowiec, a zejście granią przez Rakonia i Grzesia. Po prostu
ta druga opcja jest bardziej wydłużona, a i podejście na sam szczyt mniej mi
się podobało. Obrana przeze mnie droga była według mnie optymalna. Na sam
Wołowiec idzie się kawałek lasem, potem przez trawiaste zbocza, potem pojawiają
się kamienie, standardowa droga w Tatrach Zachodnich, gdzie szczerze mówiąc nie
odróżniam jednej od drugiej. Na szczycie panorama bardzo fajna obejmująca całe
Tatry Zachodnie i bardzo dobrze łapiąca Tatry Wysokie, oczywiście ze sporej
odległości. Czuć, że to nie jest jeszcze to, najlepsze jeszcze się zacznie...
Dzień kolejny nie jest jakoś specjalnie
zaplanowany, nawet pora pobudki nie jest zbyt wczesna. W Kuźnicach jesteśmy
około godziny 8, więc dość późno. Pogoda piękna. Idziemy bez specjalnego planu,
bo doszliśmy do wniosku, że zadecydujemy już nad Czarnym Stawem Gąsienicowym.
Jednak ja już w głowie mam obrany cel do którego chcę konsekwentnie dążyć -
Zawrat i Świnica. Dochodzimy do Czarnego Stawu i tam nad naszymi głowami kręcą
się mgliste chmury, takie typowe górskie mleko, które tak naprawdę nic nie
znaczy, bo deszczu z tego nawet nie będzie. Na szczęście. Szybki posiłek nad
taflą tego pięknego stawu, spojrzenie w niego i idziemy dalej. Po drodze na
Zawrat widzimy z góry Zmarzły Staw, który pięknie modeluje się w otoczeniu tych
wielkich, skalistych szczytów. Im wyżej tym piękniej wygląda. Dochodzimy do
etapu z łańcuchami. Tam zaczynają się pewnego rodzaju schody, bo trzeba
oczekiwać na wolniej idących turystów. W dodatku w pewnym momencie robi się tam
ruch dwukierunkowy, co jeszcze bardziej wydłuża nasz pobyt tam. Ten fragment
wyprawy nazwałbym "Czekanie i oglądanie się wokół siebie". Drugi
człon jest spowodowany nadmiarem czasu, ale też w wyższej partii również
spadającymi kamieniami. Mnie na szczęście wszelkie tego typu niebezpieczeństwa
ominęły, ale mój kolega prawie oberwał w głowę sporych rozmiarów kamieniem, który
leciał w jego stronę z prędkością pocisku, jednak celnością na poziomie
artylerii rodem z pierwszej wojny.
No i jest, w końcu znaleźliśmy się na
przełęczy. Jakże wymarzonej po tych długich oczekiwaniach w jej okolicach.
Widok ciekawy na Tatry Wysokie i początek Orlej Perci. Ten fragment zapowiada
się ciekawie, krótkie, szybkie podejście na Mały Kozi Wierch...ale ten piękny
moment trzeba odłożyć o rok, tym razem skręcamy w prawo. Najpiękniej z
perspektywy Zawratu wyglądają stawy w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, bardzo
ładnie się prezentują...czas iść, ile można się gapić na te góry, co nie?
(chociaż każdy kto ma podobne podejście do gór co ja, mógłby to robić
godzinami....). Tutaj dobra jest uwaga mojego kolegi, jeszcze z rana, kiedy
stwierdził że gdyby miał takie widoki (patrzył na panoramę Giewontu i okolic
Czarnego Stawu Gąsienicowego z perspektywy Polany Szymoszkowej) to do szkoły
szedłby w podskokach, coś w tym jest...trzeba sobie w takim momencie ten widok
przypomnieć, może będzie łatwiej? Wracając na szlak to idziemy już sobie na tą
Świnicę, nic wielkiego no, idziesz w górę, tutaj łańcuch, tutaj skałka. Pechowo
znowu pod szczytem czeka nas przerwa....i to chyba 10 minutowa, w jednym
miejscu! W końcu można się popatrzeć na fragment panoramy głównie obejmujący
Dolinę Pięciu Stawów. Skąd ten niespodziewany pit-stop? Jedna z turystek
idących z mężem bała się zejścia po kolejnych kamieniach i pomimo zapewnień
męża o bezpieczeństwie, o tym że ją asekuruje ona kontynuowała swoją panikę.
Widać w sytuacjach stresowych całe zaufanie płynące ze związku czy tam miłości
leży i kwiczy, bo jest ten strach, a może to taki właśnie test na
zaufanie...dobra, nie będę tutaj produkował się na temat mojego światopoglądu
dot. relacji damsko-męskich. Po drodze trafiły się jeszcze dwie zakonnice,
które podczas dyskusji, którą przeprowadziły z jednym z turystów pokazały mi
pewien ciekawy fakt
-O, Panie to jutro na Rysy...
-Nie, na Rysach byłyśmy już wczoraj!
-No to jutro Orla Perć!
-Nie możemy, ona jest akurat na liście
zakazanych nam gór
Ciekawa sprawa, taka lista. Nie wiem co
ją obejmuję. Zainteresuję się tym tematem głębiej i przedstawię go później, ale
intrygujące. Nie wiem jak wyznaczanie takich ograniczeń ma się do prawdziwej
wiary, ciekaw jestem czy Jezus byłby z tego zadowolony, ale kościół to jednak
już temat na osobną dyskusję (która to już..).
Dobra, jestem na szczycie i pojawia się
we mnie dziwne uczucie. Czuję się tak niestabilnie (?). Nie wiem naprawdę jak
to nazwać, ale jest to dziwne uczucie. Może ktoś też to ma, ale sobie tak
pomyślałem, że na dole będzie już tak pewnie, twardo, stabilnie. Tutaj na tej
wysokości jest inaczej, powoduje to wszechogarniająca przestrzeń, a ja stojący
na niewielkim wierzchołku w porównaniu do tego jak wielką górą ona jednak jest.
Mówię o perspektywie widzianej przeze mnie ze szlaku, monstrum, bestia, a teraz
ujarzmiłem ją, ja sam. Jeszcze chwila napawania się tą chwilą, oglądanie tego
co wokół, tego co warte jest wszelkiego wysiłku, tutaj rozumiem po co jestem na
tej Ziemi, co daje mi prawdziwe szczęście, szczęście dziecka obdarowanego
zabawką o której marzyło od lat, zabawce z którą wiążą się emocje, nie takiej
splamionej machiną marketingu, prostej lecz kryjącej tyle prawdziwego szczęścia
dla obdarowanego dziecka. Daleko jest mi w tej chwili do myślenia człowieka
sukcesu, który widzi kolejne miliony wpływające na jego konto, to nie jest nic
zepsute tym myśleniem nowych czasów. Więc ja chłonę to co wokół mnie, bo to
jest dla mnie tak naprawdę energia zbierana na cały rok. To są moje żniwa, które
będą posiłkiem przez kolejne 12, dopóki nie wrócę w to miejsce. Wracam na
ziemię, czas coś zjeść, napić się i iść dalej, tym razem w dół. Temu już nie
towarzyszy ta euforia przy każdym pokonanym metrze wysokości, każdej małej
wygranej. Teraz są już te podstawowe potrzeby, dół drabiny Abrahama Maslova. No
nic, czas schodzić, większość uwieczniona na zdjęciach ma dodać siły chłodną
zimą, kiedy będę tą wycieczkę wspominał. Teraz najnudniejszy fragment wyprawy. Chodzi
oczywiście o schodzenie. Kawałek łańcuchami, męczący i uciążliwy. Jednak potem
już kamienista ścieżyna. Idziemy sobie tak drogą i idziemy, ale jednak często
stajemy, nie ze zmęczenia, po prostu chcemy zobaczyć ten ogromny masyw, który
już za nami, którego skały i wielkość poznaliśmy już na własnej skórze. Jednak
cały majestat najlepiej widać stąd, z pozycji widza, nie aktora. Idąc i idąc
(to jest naprawdę nudne, człowiek sobie jedynie podśpiewuje pod nosem, żeby
jakoś szybciej zleciało..) dochodzimy w końcu do Kasprowego Wierchu. Stamtąd
wracamy już kolejką ze względu na dość późno porę (było coś koło 17).
Zjechaliśmy z tymi ludźmi w adidaskach, klapeczkach posyłając raz po raz
ironicznie spojrzenia. Oczywiście nie chodzi tutaj o wywyższanie się, po prostu
kiedy człowiek zmęczony widzi ludzi, którzy ani trochę wysiłku w dostanie się
tutaj nie włożyli to jest trochę śmieszne, ale to ich sprawa, nieprawdaż?
Jeszcze przez etap Tour de Pologne przebiegający przez środek Zakopanego
musieliśmy wracać z buta z Kuźnic. To już było gwóźdź do trumny dla naszych
nóg, ale będzie ich jeszcze sporo i to nie takie gwózdeczki jak dzisiaj, to
będą prawdziwe gwoździe niczym te zdjęte z krzyża chrystusowego. Dzisiaj obiad
niestety na Krupówkach. Nie lubię tam jeść, dużo ludzi i nie ma tej atmosfery,
która jest w pewnym lokalu o którym opowiem w dalszej części. Tak oto zleciała
sobota, wieczór jak wieczór to już zabijanie czasu i walka ze zmęczeniem, ale
następny dzień to odpoczynek. Oczywiście dla nas, bo dla niektórych nasza
kolejna wycieczka to poważna sprawa. Jak kto lubi.
Nadszedł piątek (chyba, bo jednak trochę
dni mi się mylą już), a więc postanowiliśmy sobie zrobić lżejszy dzień, więc z
Krzeptówek Ścieżką pod Reglami zeszliśmy do Doliny Małej Łąki, stamtąd
odbiliśmy do Doliny Strążyskiej i do Zakopanego, wycieczka krótka, łatwa i
przyjemna. Chociaż trochę zbagatelizowaliśmy sprawę, bo wybraliśmy się tam w
adidaskach (wiem, wiem jak pomstowałem wcześniej, ale my poszliśmy na zwykłą
drogę, nie w Tatry Wysokie!) pomimo, że miękkich to nie tak jak porządne buty
do chodzenia po górach. Dzień zleciał, zjedliśmy pyszny obiad w restauracji na
wyjściu Doliny Strążyskiej, ale nie tym Żabim Grodzie czy jak mu tam, to drugie
kawałek dalej. Chociaż to z żabą też niby dobre, ja tam super smakoszem nie
jestem, szczególnie jak jestem zmęczony i głodny.
Relacja kolejnych dni aż do wyjazdu w środę ukażą się w kolejnych częściach/części. Pozdrawiam i zapraszam do komentowania!
Tekst miodzio, pierwsza klasa. Czyta się lekko i z przyejmnością, błędów praktycznie żadnych, a te które są zacierają się w inteligentym humorze autora. Wyprawa opisana rzetelnie i nie na odwal się. Brakuje mi tylko jakiegoś motywującego słowa od autora, mianowicie co Ci daje chodzenie po górach i zdobywanie tych szczytów, czy to zabawa dla każdego, jak z przygotowaniami i ekwipunkiem. Mam nadzieję, że rozumiesz. Serdecznie pozdrawiam - stały czytelnik.
OdpowiedzUsuńDobry pomysł! Pojawi się to ostatniej części jako pewne podsumowanie. No i proszę o wyrozumiałość, nie jestem orłem z polskiego..:)
OdpowiedzUsuń