sobota, 17 sierpnia 2013

Wśród tatrzańskich szlaków, część pierwsza.

Wakacje mijają tak szybko, że dobrze się nie obejrzę, a już przerzucam kartkę w kalendarzu na sierpień i potem wrzesień. Tak jest zawsze i z roku na rok boję się coraz bardziej tego szybko lecącego w wakacje czasu. Oczywistym jest, przynajmniej dla mnie, że czerwiec to już czas planowania na co przeznaczę te dwa miesiące. Naturalnie nie są to zazwyczaj plany jałowe polegające na zaliczeniu maksymalnej liczby imprez, chodzi bardziej o samorozwój, postawienie sobie celów, a nie zajmowanie czasu byle czym. Dlatego też najbardziej boli to, że ludzie potrafią zmarnować te dwa piękne miesiące, w tym roku jeszcze ubarwione piękną pogodą, choć gorącą. Jednak ten post nie jest o ludziach, ale o moim punkcie widzenia. Moje wakacje upływają pod wpływem jakichś treningów, pracy nad formą. Jednak w tym nic ciekawego nie ma, przynajmniej dla przeciętnego zjadacza chleba, który nie marzy aby codziennie być szybszym, silniejszym i skoczniejszym. Natomiast moje najpiękniejsze wspomnienia będą się wiązać z wyjazdem w Tatry. Co roku oczekuję na te 10 dni, które spędzę w mojej ukochanej chałupie w Kościelisku, dalej niepoznanej, dalej tak samo strasznej w pewnych godzinach i okolicznościach. Jednak po górskiej wędrówce, kiedy oczy zamykają się same nie ma to znaczenia.

Przyjeżdżając tam mam już postawione przed sobą cele. Są to oczywiście szczyty, które chcę zaliczyć. Po prostu. Jednak co roku, przez pogodę, z pięciu szczytów przewidzianych do zdobycia, mogłem zaliczyć dwa do trzech. Miałem po prostu złe wyczucie czasu dotyczące pogody. Powodowało to wyjeżdżanie z każdym rokiem z dużym niedosytem. Jednak teraz było inaczej! Jakże byłem ucieszony, kiedy zamiast planowania co będę robił w ulewny i brzydki dzień, czyli nas przykład heja na basen, do muzeum (totalna ekstrawagancja, jeśli chodzi o mnie, ale te zakopiańskie mają jednak swój klimat regionalny, który strasznie mi się podoba) czy do kina, na cokolwiek, mogłem wziąć mapę i zastanawiać się co będę dzisiaj robił za szlak, super sprawa. Pierwszy dzień był deszczowy, ale przyjechaliśmy i tak wieczorem, więc to żaden problem. Pierwszy oddech powietrzem, spojrzenie na panoramę, która pomimo padającego deszczu nie były zasłonięte tak bardzo i od razu człowiek czuje, że to jego miejsce na Ziemii. 
Pierwszy dzień i już genialna pogoda, zaplanowaliśmy bardziej lajtową wycieczkę w Tatrach Zachodnich, na warsztat poszedł Wołowiec. Jeśli ktoś się zastanawia od której strony na niego się wybrać od razu mówię, że najlepsza opcja to wejście szlakiem (chyba) zielonym bezpośrednio na Wołowiec, a zejście granią przez Rakonia i Grzesia. Po prostu ta druga opcja jest bardziej wydłużona, a i podejście na sam szczyt mniej mi się podobało. Obrana przeze mnie droga była według mnie optymalna. Na sam Wołowiec idzie się kawałek lasem, potem przez trawiaste zbocza, potem pojawiają się kamienie, standardowa droga w Tatrach Zachodnich, gdzie szczerze mówiąc nie odróżniam jednej od drugiej. Na szczycie panorama bardzo fajna obejmująca całe Tatry Zachodnie i bardzo dobrze łapiąca Tatry Wysokie, oczywiście ze sporej odległości. Czuć, że to nie jest jeszcze to, najlepsze jeszcze się zacznie...
Dzień kolejny nie jest jakoś specjalnie zaplanowany, nawet pora pobudki nie jest zbyt wczesna. W Kuźnicach jesteśmy około godziny 8, więc dość późno. Pogoda piękna. Idziemy bez specjalnego planu, bo doszliśmy do wniosku, że zadecydujemy już nad Czarnym Stawem Gąsienicowym.

Jednak ja już w głowie mam obrany cel do którego chcę konsekwentnie dążyć - Zawrat i Świnica. Dochodzimy do Czarnego Stawu i tam nad naszymi głowami kręcą się mgliste chmury, takie typowe górskie mleko, które tak naprawdę nic nie znaczy, bo deszczu z tego nawet nie będzie. Na szczęście. Szybki posiłek nad taflą tego pięknego stawu, spojrzenie w niego i idziemy dalej. Po drodze na Zawrat widzimy z góry Zmarzły Staw, który pięknie modeluje się w otoczeniu tych wielkich, skalistych szczytów. Im wyżej tym piękniej wygląda. Dochodzimy do etapu z łańcuchami. Tam zaczynają się pewnego rodzaju schody, bo trzeba oczekiwać na wolniej idących turystów. W dodatku w pewnym momencie robi się tam ruch dwukierunkowy, co jeszcze bardziej wydłuża nasz pobyt tam. Ten fragment wyprawy nazwałbym "Czekanie i oglądanie się wokół siebie". Drugi człon jest spowodowany nadmiarem czasu, ale też w wyższej partii również spadającymi kamieniami. Mnie na szczęście wszelkie tego typu niebezpieczeństwa ominęły, ale mój kolega prawie oberwał w głowę sporych rozmiarów kamieniem, który leciał w jego stronę z prędkością pocisku, jednak celnością na poziomie artylerii rodem z pierwszej wojny.
No i jest, w końcu znaleźliśmy się na przełęczy. Jakże wymarzonej po tych długich oczekiwaniach w jej okolicach. Widok ciekawy na Tatry Wysokie i początek Orlej Perci. Ten fragment zapowiada się ciekawie, krótkie, szybkie podejście na Mały Kozi Wierch...ale ten piękny moment trzeba odłożyć o rok, tym razem skręcamy w prawo. Najpiękniej z perspektywy Zawratu wyglądają stawy w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, bardzo ładnie się prezentują...czas iść, ile można się gapić na te góry, co nie? (chociaż każdy kto ma podobne podejście do gór co ja, mógłby to robić godzinami....). Tutaj dobra jest uwaga mojego kolegi, jeszcze z rana, kiedy stwierdził że gdyby miał takie widoki (patrzył na panoramę Giewontu i okolic Czarnego Stawu Gąsienicowego z perspektywy Polany Szymoszkowej) to do szkoły szedłby w podskokach, coś w tym jest...trzeba sobie w takim momencie ten widok przypomnieć, może będzie łatwiej? Wracając na szlak to idziemy już sobie na tą Świnicę, nic wielkiego no, idziesz w górę, tutaj łańcuch, tutaj skałka. Pechowo znowu pod szczytem czeka nas przerwa....i to chyba 10 minutowa, w jednym miejscu! W końcu można się popatrzeć na fragment panoramy głównie obejmujący Dolinę Pięciu Stawów. Skąd ten niespodziewany pit-stop? Jedna z turystek idących z mężem bała się zejścia po kolejnych kamieniach i pomimo zapewnień męża o bezpieczeństwie, o tym że ją asekuruje ona kontynuowała swoją panikę. Widać w sytuacjach stresowych całe zaufanie płynące ze związku czy tam miłości leży i kwiczy, bo jest ten strach, a może to taki właśnie test na zaufanie...dobra, nie będę tutaj produkował się na temat mojego światopoglądu dot. relacji damsko-męskich. Po drodze trafiły się jeszcze dwie zakonnice, które podczas dyskusji, którą przeprowadziły z jednym z turystów pokazały mi pewien ciekawy fakt
-O, Panie to jutro na Rysy...
-Nie, na Rysach byłyśmy już wczoraj!
-No to jutro Orla Perć!
-Nie możemy, ona jest akurat na liście zakazanych nam gór
Ciekawa sprawa, taka lista. Nie wiem co ją obejmuję. Zainteresuję się tym tematem głębiej i przedstawię go później, ale intrygujące. Nie wiem jak wyznaczanie takich ograniczeń ma się do prawdziwej wiary, ciekaw jestem czy Jezus byłby z tego zadowolony, ale kościół to jednak już temat na osobną dyskusję (która to już..).
Dobra, jestem na szczycie i pojawia się we mnie dziwne uczucie. Czuję się tak niestabilnie (?). Nie wiem naprawdę jak to nazwać, ale jest to dziwne uczucie. Może ktoś też to ma, ale sobie tak pomyślałem, że na dole będzie już tak pewnie, twardo, stabilnie. Tutaj na tej wysokości jest inaczej, powoduje to wszechogarniająca przestrzeń, a ja stojący na niewielkim wierzchołku w porównaniu do tego jak wielką górą ona jednak jest. Mówię o perspektywie widzianej przeze mnie ze szlaku, monstrum, bestia, a teraz ujarzmiłem ją, ja sam. Jeszcze chwila napawania się tą chwilą, oglądanie tego co wokół, tego co warte jest wszelkiego wysiłku, tutaj rozumiem po co jestem na tej Ziemi, co daje mi prawdziwe szczęście, szczęście dziecka obdarowanego zabawką o której marzyło od lat, zabawce z którą wiążą się emocje, nie takiej splamionej machiną marketingu, prostej lecz kryjącej tyle prawdziwego szczęścia dla obdarowanego dziecka. Daleko jest mi w tej chwili do myślenia człowieka sukcesu, który widzi kolejne miliony wpływające na jego konto, to nie jest nic zepsute tym myśleniem nowych czasów. Więc ja chłonę to co wokół mnie, bo to jest dla mnie tak naprawdę energia zbierana na cały rok. To są moje żniwa, które będą posiłkiem przez kolejne 12, dopóki nie wrócę w to miejsce. Wracam na ziemię, czas coś zjeść, napić się i iść dalej, tym razem w dół. Temu już nie towarzyszy ta euforia przy każdym pokonanym metrze wysokości, każdej małej wygranej. Teraz są już te podstawowe potrzeby, dół drabiny Abrahama Maslova. No nic, czas schodzić, większość uwieczniona na zdjęciach ma dodać siły chłodną zimą, kiedy będę tą wycieczkę wspominał. Teraz najnudniejszy fragment wyprawy. Chodzi oczywiście o schodzenie. Kawałek łańcuchami, męczący i uciążliwy. Jednak potem już kamienista ścieżyna. Idziemy sobie tak drogą i idziemy, ale jednak często stajemy, nie ze zmęczenia, po prostu chcemy zobaczyć ten ogromny masyw, który już za nami, którego skały i wielkość poznaliśmy już na własnej skórze. Jednak cały majestat najlepiej widać stąd, z pozycji widza, nie aktora. Idąc i idąc (to jest naprawdę nudne, człowiek sobie jedynie podśpiewuje pod nosem, żeby jakoś szybciej zleciało..) dochodzimy w końcu do Kasprowego Wierchu. Stamtąd wracamy już kolejką ze względu na dość późno porę (było coś koło 17). Zjechaliśmy z tymi ludźmi w adidaskach, klapeczkach posyłając raz po raz ironicznie spojrzenia. Oczywiście nie chodzi tutaj o wywyższanie się, po prostu kiedy człowiek zmęczony widzi ludzi, którzy ani trochę wysiłku w dostanie się tutaj nie włożyli to jest trochę śmieszne, ale to ich sprawa, nieprawdaż? Jeszcze przez etap Tour de Pologne przebiegający przez środek Zakopanego musieliśmy wracać z buta z Kuźnic. To już było gwóźdź do trumny dla naszych nóg, ale będzie ich jeszcze sporo i to nie takie gwózdeczki jak dzisiaj, to będą prawdziwe gwoździe niczym te zdjęte z krzyża chrystusowego. Dzisiaj obiad niestety na Krupówkach. Nie lubię tam jeść, dużo ludzi i nie ma tej atmosfery, która jest w pewnym lokalu o którym opowiem w dalszej części. Tak oto zleciała sobota, wieczór jak wieczór to już zabijanie czasu i walka ze zmęczeniem, ale następny dzień to odpoczynek. Oczywiście dla nas, bo dla niektórych nasza kolejna wycieczka to poważna sprawa. Jak kto lubi.
Nadszedł piątek (chyba, bo jednak trochę dni mi się mylą już), a więc postanowiliśmy sobie zrobić lżejszy dzień, więc z Krzeptówek Ścieżką pod Reglami zeszliśmy do Doliny Małej Łąki, stamtąd odbiliśmy do Doliny Strążyskiej i do Zakopanego, wycieczka krótka, łatwa i przyjemna. Chociaż trochę zbagatelizowaliśmy sprawę, bo wybraliśmy się tam w adidaskach (wiem, wiem jak pomstowałem wcześniej, ale my poszliśmy na zwykłą drogę, nie w Tatry Wysokie!) pomimo, że miękkich to nie tak jak porządne buty do chodzenia po górach. Dzień zleciał, zjedliśmy pyszny obiad w restauracji na wyjściu Doliny Strążyskiej, ale nie tym Żabim Grodzie czy jak mu tam, to drugie kawałek dalej. Chociaż to z żabą też niby dobre, ja tam super smakoszem nie jestem, szczególnie jak jestem zmęczony i głodny.

Relacja kolejnych dni aż do wyjazdu w środę ukażą się w kolejnych częściach/części. Pozdrawiam i zapraszam do komentowania!


2 komentarze:

  1. Tekst miodzio, pierwsza klasa. Czyta się lekko i z przyejmnością, błędów praktycznie żadnych, a te które są zacierają się w inteligentym humorze autora. Wyprawa opisana rzetelnie i nie na odwal się. Brakuje mi tylko jakiegoś motywującego słowa od autora, mianowicie co Ci daje chodzenie po górach i zdobywanie tych szczytów, czy to zabawa dla każdego, jak z przygotowaniami i ekwipunkiem. Mam nadzieję, że rozumiesz. Serdecznie pozdrawiam - stały czytelnik.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobry pomysł! Pojawi się to ostatniej części jako pewne podsumowanie. No i proszę o wyrozumiałość, nie jestem orłem z polskiego..:)

    OdpowiedzUsuń