piątek, 30 sierpnia 2013

Wśród tatrzańskich szlaków, część druga.

Kolejny dzień rozpoczął się bardzo wcześnie, bo pobudką o 5:30. Naszym celem do zdobycia była niby przełęcz, ale wyższa od naszej ostatniej zdobyczy, czyli Świnicy. Pobudka przebiegła dziwnie łatwo, spojrzenie w niebo – piękne. W tym momencie poczułem siłę, żeby jak najszybciej zbiec na śniadanie, wziąć plecak i wyruszyć na busa. Trasa naszej wycieczki wyglądała następująco Palenica Białczańska – Morskie Oko – Czarny Staw pod Rysami – Kazalnica – Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem. Zawsze staram się wracać inną drogą, jednak w tym przypadku powrót przebiegał tak samo, innej opcji nie ma. Już w busie czuć klimat wyjazdu na Morskie Oko. Chłopaki w okolicach godziny szóstej popijają sobie piwko. Warto dodać, że wybierają się na Rysy…my w tym roku niestety nie. Dojechaliśmy. Teraz dwie godziny (tak mówi znak) pieszej drogi asfaltem nad Morskie Oko.

Około dziewiątej byliśmy już na miejscu. Droga z Palenicy Białczańskiej jest o tyle nieprzyjemna, że w większości idzie się asfaltem, czego skutkiem jest straszna nuda i ból stóp. To drugie szczególnie odczuwalne przy powrocie. Jednak doszliśmy, teraz już czekają nas fajne podejścia, piękne widoki i brak tłumów. Chociaż wszystkich polecam jechanie nad Morskie Oko o jak najwcześniejszej godzinie (nawet jak wybieracie się tylko nad Morskie Oko). Na ludzi jest wtedy mało ludzi, pogoda jest praktycznie bezchmurna i nad Morskim Okiem też macie spokój, w porównaniu z tym co spotkacie potem. Jednak do sedna. Doszliśmy już nad Czarny Staw. Tutaj drogi się rozchodzą. W prawo skręcamy na Mięguszowiecką Przełęcz. W lewo wiedzie jeden z popularniejszych szlaków w Tatrach, czyli droga wiodąca na najwyższą górę w Polsce – Rysy. Oczywiście domyślacie się gdzie skręca większość turystów…jednak nie wiedzą jeszcze co tracą! Początek jest dość spokojny. Normalna droga po kamieniach, typowe schodki, wokół kosodrzewina, a za plecami Czarny Staw. Droga jest fajna, widoki przed nami piękne, jednak widać że szlak nie jest aż tak chętnie uczęszczany , co dodaje mu uroku. W pewnym momencie ukazuje się naszym oczom….śnieg. Jest to o tyle dziwne, że leży dość nisko. Jednak miejsce jest wystarczająco zasłonięte i schowane, aby śnieg mógł tutaj przetrwać. Oczywiście bez ulepienia kulki i schłodzenia ciała zimnym śniegiem się nie obyło! Powiem Wam, że przy takich temperaturach było to coś pięknego. Aż chciało się iść dalej, bo kto wie jakie niespodzianki na nas czekają? Kolejną taką niespodzianką była kozica stojąca na skale i spoglądająca w dal. Niestety zanim dobrze ogarnęliśmy aparat zdążyła uciec. Jest to o tyle zdumiewające, że ciężko jest spotkać ją o tej porze tak niedaleko szlaku. Jeśli ktoś chce „polować” na zwierzęta takie jak kozice czy świstaki musi się wybrać w Tatry jeszcze w okolicach wschodu Słońca, gdy na szlakach są prawdziwe pustki. Wszystkie są strasznie płochliwe. Jednak kiedy my sobie smacznie śpimy, one w spokoju skaczą po skałach i napawają się tym pięknym tatrzańskim klimatem (w tym miejscu chciałem polecić program Wajrak na tropie transmitowany na TVP2. Oczywiście to dla fanów gór, przygód, nie ludzi oczekujących teleturnieju z tuzinami gwiazd). Dalej droga jest już cięższa. Trzeba się trochę powspinać. Jednak dla nas to świetna zabawa i to czego oczekujemy od wycieczki w te rejony. Potem jest jeszcze „gorzej”. Idzie się takimi mini kotłami, tam już naprawdę trzeba się po tych skałkach wciągać, przydatne są rękawiczki. Potem jest już łatwiej. Zwykłe schodki i tak oto dochodzimy na Kazalnicę. Trochę nam się dłużyło, nie powiem. Przynajmniej mi jakoś szło się strasznie długo. Jednak to co działo się wokół mnie wynagradza wszystko. Na Kazalnicy czas na posiłek, odpoczynek i kilka zdjęć dla rodziców, żeby troszkę mocniej zabiło im serce. Więc heja nad jakąś fajną przepaść i fotka, fotka, fotka…ktoś powie że jestem jakimś sadystą, nieee. To tylko takie zwykłe przekomarzanie z rodzicami, oczywiście niewinne! Z tego miejsca jest świetny widok na Rysy. Stoimy praktycznie naprzeciw tego szczytu. Robi wrażenie. Uwidoczniona jest bardzo ta wielka rysa znajdująca się na jej skałach. Wygląda to po prostu przepięknie.
śnieg w drodze na Przełęcz
Pora na ostateczne podejście. Zostało nam może z pół godziny drogi do naszego celu. Idziemy taką jakby granią, po bokach są już przepaście, osuwiska…ciekawie. Końcowy etap jest już naprawdę ciężki, bo trzeba się dość mocno wspiąć po skałach. Warto dodać, że na terenie całego szlaku nie ma praktycznie żadnych ubezpieczeń. W jednym momencie są z trzy klamry i to wszystko. Chociaż jest kilka momentów, w których te łańcuchy czy klamry byłyby przydatne. Oczywiście idzie sobie bez nich poradzić. Po prostu byłyby pomocne. Dobra, jesteśmy na przełęczy. Co z niej widać? Na pewno coś pięknego! W dole znajdują się Hincowe Plesa. Dalej kawałek słowackich Tatr. Po lewej znajduje się Mięguszowiecki Szczyt Czarny. Prezentuje on się o wiele lepiej niż ze szlaku. Jest wielki, naprawdę budzi w człowieku chęć zdobycia go! Jednak jako prawdziwi turyści szanujemy zakazy TPN. Też nie chcemy ryzykować własnego zdrowia, bo nie wiadomo co nas przy okazji próby wejścia czeka. Jednak jest ochota, ponieważ znajduje on się tak blisko i jest strasznie kuszący. Po prawej jest już mniej okazały Mięguszowiecki Szczyt Pośredni. Za nami widać w oddali Łomnicę i świecący się dach kolejki. Po zjedzeniu kanapek, napawaniu się widokami i opalaniu się na pięknych zielonych zboczach udajemy się w drogę powrotną. Jest ona jeszcze ciekawsza, bo tak fajnie się wchodziło po tych skałach, a teraz schodzi się z jeszcze większym wysiłkiem. Jednak dochodzimy do Czarnego Stawu i tu spotykamy tłumy ludzi…zaczęło się (chociaż to jeszcze nic tak naprawdę). Nasze stopy już dosłownie wołają o pomstę do nieba. Odczuwamy kilka dni chodzenia. Postanawiamy zamoczyć nogi w stawie. Było to coś pięknego, po tylu godzinach wędrówki działało jak najlepszy masaż wykonany w najlepszych salonie! Po kilku minutach istnego nieba dla nóg czas wyciągnąć stopy z wody, założyć skarpety i buty i ruszać w dalszą podróż. Po drodze do Morskiego Oka mijamy tłumy ludzi idące w kierunku Czarnego Stawu…zaczęło się. Pod schroniskiem spotykamy jeszcze większe tłumy. Właśnie tego chcieliśmy m.in. uniknąć idąc tak ranną porą. Nie wygląda to jak teren TPN, lecz jedno z wybrzeży nad Morzem Bałtyckim. Mijamy ten tłum i udajemy się w drogę do busa, która wynosi 9km. Jest to już gwóźdź do trumny dla naszych nóg, ten asfalt naprawdę z każdym krokiem rani coraz bardziej. Kiedy docieramy do parkingu jesteśmy tak ucieszeni, że w końcu można usiąść i dać nogom odpocząć. Dodam, że w trakcie powrotu nie robiliśmy żadnej przerwy od Morskiego Oka, bo chcieliśmy jak najszybciej usiąść w busie i móc oddać się kontemplacji i wspomnieniom jak piękny dzień za nami. (tak naprawdę chcieliśmy tylko posadzić nasze tyłki na wygodnych siedzeniach i móc się chwilkę przespać). Mi udało się przyciąć komara w busie, przy okazji o mało na zakrętach nie zabiłem pani siedzącej obok za co bardzo przepraszam! Te zakręty były naprawdę ostre, a ja opierający się łokciem o szybę z przyklejoną do niej twarzą uśpiony. Dotarliśmy do Zakopca, uf! W głowie już odzywa się tylko jeść, jeść, jeść…więc wracamy busem do Kościeliska i udajemy się do naszej ulubionej restauracji, czyli Willi Feniks. Znajduje się ona blisko krzesełkowej kolejki na Gubałówkę, tuż przy głównej drodze. Czemu jest taka wyjątkowa? Na początku trzeba wspomnieć o pysznych domowych obiadach i wielkich porcjach. Na przykład kotlet schabowy zajmuje cały talerz, a liczne pierogi zgromadzone na talerzu bryzgają sokiem jagodowym na pół lokalu (właścicielka utrzymuje, że lepi je od piątek rano, przy okazji pokazując ubrudzony mąką fartuch, więc można zaufać). Jeśli przy tych pierogach z jagodami, macie dylemat słodzić czy nie słodzić, oczywiście syn właścicielki służy wam radą, więc nie bójcie się pytać! Drugim atutem jest właśnie właścicielka i jej syn. Postaci bardzo ciekawe i gadatliwe. Bardzo mili ludzie, naprawdę dla nich samych chce się tutaj wracać. Starsza pani zawsze umili obiad pogawędką, a każde zamówienie dyskusją z jej synem, który jest strasznie gadatliwi. Przy okazji jest przezabawnym człowiekiem. Zawsze jak wyjeżdżam z gór to zastanawiam się czy bardziej mi szkoda, że na rok pożegnam się z tą restauracją czy górami…J
widok na Mięguszowieckie Szczyty znad Morskiego Oka
Po pysznym obiedzie udajemy się do domu tam szybki prysznic i najpiękniejszy moment dnia – walnięcie się na łóżko. Nawet gdyby było złożone z igieł, moment ten byłby tak samo piękny i wyjątkowy!
Kolejny dzień upływa pod znakiem lenistwa. W końcu można pospać do późna, zrelaksować się i odpocząć. Taki dzień jest potrzebny, aby czerpać jak największą przyjemność  kolejnych dni spędzonych w górach. Jest to niedziela, więc szybki krupówczing i wieczór spędzony w domu. Następny dzień znowu ma być ciężki, chociaż de facto nie mamy na niego żadnego konkretnego planu. W pewnym momencie są już trzy plany, ale ja (znowu) wiem co chcę tego dnia zrobić.
oznakowania przed podejściem na Kościelec
Wszystkie zaplanowane trasy wychodziły ze schroniska Murowaniec, więc jakiej opcji byśmy nie wybrali, każda zaczynała się tak samo. Kuźnice, potem do schroniska i stąd ruszamy. Ostatecznie wybraliśmy wycieczkę na Kościelec. Szczyt jeszcze nie zdobyty, pomimo wcześniejszych prób. Jednak tym razem jest godzina  siódma, my jesteśmy na szlaku. W okolicach godziny 8:30, docieramy do Stawu Gąsienicowego. Tam szybkie drugie śniadanie, chwila napawania się piękną pogodą i można ruszać. Początek trasy standardowe schodki. Najfajniejsze w tej trasie jest ciągłe spoglądanie na staw znajdujący się poniżej, im wyżej, tym lepiej się prezentuje. Szybko docieramy do przełęczy Karb. Tam już piękny widok na Staw, jak i na drugą stronę, czyli resztę stawów Gąsienicowych. Dolina ta z góry prezentuje się pięknie. Przed nami jednak szczyt. Wygląda trochę złowieszczo i zadziornie, ma swój urok. Stojąc tam nogi aż same rwą się w drogę, więc idziemy, nie ma na co czekać! Znużeni początkiem, czyli ciągłymi schodkami, które nudzą się bardzo szybko, pod szczytem trafiamy niespodziankę. W końcu nadchodzi moment spotkania z oczekiwanymi utrudnieniami. Kilka momentów wspinaczki pod skałach, dość łatwej, ale przyjemnej i jesteśmy na szczycie. Tutaj kolejne zaskoczenie. Oba wierzchołki są…puste. Naprawdę świetnym uczuciem jest znaleźć się z górą sam na sam. Można chłonąć tą ciszę i spokój płynącą z tego miejsce, a wokół nas tak niesamowite widoki, coś pięknego. Ze szczytu widać całą Orlą Perć, wszystkie Stawy Gąsienicowe, Świnicę i wiele innych atrakcji. Jest to bardzo dobry punkt widokowy, więc jak ktoś chce na zachętę do łażenia po Tatrach, obejrzeć na początek piękne widoki, ten szczyt jest idealny. Oczywiście z rana, nie w godziny szczytu, bo wtedy straci swój urok…jak każdy szczyt z resztą. Lunch time i idziemy w dół. Na przełęczy Karb decydujemy o zejściu inną drogą przez Dolinę Gąsienicową. Decyzja ta okazuje się strzałem w dziesiątkę. Dolina prezentuje się jeszcze lepiej niż widziana z przełęczy. Jest malownicza, niczym z bajki. Ciężko jest ją ogarnąć słowami, ale jest naprawdę niesamowita. W dodatku nie jest aż tak uczęszczana co dodaje jej dodatkowego uroku. Każdy ze stawów ma swój wyjątkowy urok, w dodatku nad wszystkich unoszą się wielkie ściany gór, których największym przedstawicielem jest Świnica. Po przejściu doliny, otarciu ust z soku z jagód których jest tam pełno i otrząśnięciu się ze wszelkich wrażeń, idziemy w stronę schroniska. Tam szybki posiłek i wyciąganie druta z palca u nogi, który nie wiem jakim cudem się tam znalazł…Schodzenie to już standardowo nuda, jednak nie do końca. Do schroniska Murowaniec z Kuźnic wyruszają dwie trasy (dla upartych trzy, bo można iść jeszcze przez Kasprowy Wierch). Jedna Doliną Jaworzynki, druga przez Boczań. Osobiście do schodzenia polecam tę drugą. Idzie bardzo fajną granią, jest o wiele lepsza widokowo od trasy idącej szlakiem żółtym. Dlatego trochę atrakcji można sobie zaserwować i w drodze powrotnej. Natomiast potem już nuda, kamienie, obolałe stopy, standard. W końcu docieramy do naszej stałej jadłodajni i potem szybko wracamy do domu. Scenariusz standardowy – kąpiel i walnięcie się na łóżko. Jutro już ostatni dzień naszej wycieczki, więc znowu szukamy pomysłu, gdzie można wejść…
rzut oka na Kościelec
Dochodzimy do wniosku, że na koniec pora zaliczyć coś lżejszego. Kolega jeszcze nie był na Giewoncie, więc wybór jest prosty. Na szczyt idziemy Doliną Małej Łąki. Droga wiedzie przez las, potem już kamieniami pod górę na Kondracką Przełęcz. Tam chwilka odpoczynku i droga na Giewont. Na szlaku jest oczywiście dość tłoczno, chociaż jest dość wcześnie (co musi się dziać potem!). Na łańcuchach mamy sporo przerw ze względu na przeludnienie i różne tempo każdego z turystów. W końcu znajdujemy się na szczycie, trochę dużo tych ludzi, ciężką ten szczyt nazwać oazą spokoju…jednak znajdujemy swoje miejsce bardziej na uboczu i spoglądamy w dół, w stronę Kościeliska i szukamy naszego domu. Potem obracamy się i spoglądamy na Tatry Wysokie. Prezentują się świetnie, muskane słońcem wielkie kolumny ciągnące się w jednym pasie. W tym momencie zdaję sobie sprawę, że to już jest koniec. Taki realny koniec, że nic już wielkiego podczas tego wyjazdu nie przeżyję, teraz tylko pakowanie i powrót. W głowie bardzo ciężko jest się rozstać z górami, gdy wytworzyła się ta niesamowita więź przez tydzień wędrówek. Więź otoczona szacunkiem, pięknem i walką z samym sobą. Walką ze zmęczeniem, głodem czy wczesnym wstawaniem. Rytm życia, który się wykształcił, ciężko będzie porzucić. Niby było to tylko 7 dni, ale pozwoliło na złapanie naprawdę głębokiej przywiązania do tych gór. Poznania ich wyjątkowości, ale też majestatu. Są niewzruszone i jeśli nie okażemy im szacunku, bardzo szybko to odczujemy. Chwilka refleksji się kończy, czas schodzić. Ciężki moment. Nie chcę się z tym wszystkim żegnać, ot tak po prostu. Skończyć, wyjść z Sali i mieć to za sobą jak na egzaminie. Tutaj nie o to chodzi! To jest dla mnie egzamin z dojrzałości, odwagi, wytrwałości, jednak robiony dla samego siebie, chcę żeby trwał jeszcze dłużej, jeszcze trochę. Jednak rzeczywistość sprowadza na ziemię i z każdym krokiem oddalam się od mojego idealnego miejsca, od mojej Mekki. Sprowadzony brutalnie na ziemię docieram ok. 13:30 do domu. Jestem trochę zmęczony, ale bardziej rozgoryczony i smutny tym co stanie się jutro, czyli powrotem do domu.  Szybka kąpiel, trochę odpoczynku i obiad. Potem jeszcze odwiedzamy Zakopane i wracamy do domu. Nudny wieczór, więc postanawiam iść trochę pobiegać jeszcze. Pozwiedzać Kościelisko i Zakopane biegowym krokiem. Wracam, kąpiel i najsmutniejszy moment – pakowanie.
Budzę się rano, wiem że ta chwila jest już blisko, tuż tuż. Wsiadam do samochodu i się żegnam, ostatniej spojrzenie na panoramę, ostatnie wbiegnięcie pod górkę.

ŻEGNAJCIE TATRZAŃSKIE SZLAKI! DO ZOBACZENIA ZA ROK!


szczyt Kościelca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz