Kolejny dzień rozpoczął się bardzo wcześnie, bo pobudką o
5:30. Naszym celem do zdobycia była niby przełęcz, ale wyższa od naszej
ostatniej zdobyczy, czyli Świnicy. Pobudka przebiegła dziwnie łatwo, spojrzenie
w niebo – piękne. W tym momencie poczułem siłę, żeby jak najszybciej zbiec na
śniadanie, wziąć plecak i wyruszyć na busa. Trasa naszej wycieczki wyglądała
następująco Palenica Białczańska – Morskie Oko – Czarny Staw pod Rysami –
Kazalnica – Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem. Zawsze staram się wracać
inną drogą, jednak w tym przypadku powrót przebiegał tak samo, innej opcji nie
ma. Już w busie czuć klimat wyjazdu na Morskie Oko. Chłopaki w okolicach
godziny szóstej popijają sobie piwko. Warto dodać, że wybierają się na Rysy…my
w tym roku niestety nie. Dojechaliśmy. Teraz dwie godziny (tak mówi znak)
pieszej drogi asfaltem nad Morskie Oko.
Około dziewiątej byliśmy już na
miejscu. Droga z Palenicy Białczańskiej jest o tyle nieprzyjemna, że w
większości idzie się asfaltem, czego skutkiem jest straszna nuda i ból stóp. To
drugie szczególnie odczuwalne przy powrocie. Jednak doszliśmy, teraz już
czekają nas fajne podejścia, piękne widoki i brak tłumów. Chociaż wszystkich
polecam jechanie nad Morskie Oko o jak najwcześniejszej godzinie (nawet jak
wybieracie się tylko nad Morskie Oko). Na ludzi jest wtedy mało ludzi, pogoda
jest praktycznie bezchmurna i nad Morskim Okiem też macie spokój, w porównaniu
z tym co spotkacie potem. Jednak do sedna. Doszliśmy już nad Czarny Staw. Tutaj
drogi się rozchodzą. W prawo skręcamy na Mięguszowiecką Przełęcz. W lewo
wiedzie jeden z popularniejszych szlaków w Tatrach, czyli droga wiodąca na
najwyższą górę w Polsce – Rysy. Oczywiście domyślacie się gdzie skręca
większość turystów…jednak nie wiedzą jeszcze co tracą! Początek jest dość
spokojny. Normalna droga po kamieniach, typowe schodki, wokół kosodrzewina, a
za plecami Czarny Staw. Droga jest fajna, widoki przed nami piękne, jednak
widać że szlak nie jest aż tak chętnie uczęszczany , co dodaje mu uroku. W
pewnym momencie ukazuje się naszym oczom….śnieg. Jest to o tyle dziwne, że leży
dość nisko. Jednak miejsce jest wystarczająco zasłonięte i schowane, aby śnieg
mógł tutaj przetrwać. Oczywiście bez ulepienia kulki i schłodzenia ciała zimnym
śniegiem się nie obyło! Powiem Wam, że przy takich temperaturach było to coś
pięknego. Aż chciało się iść dalej, bo kto wie jakie niespodzianki na nas
czekają? Kolejną taką niespodzianką była kozica stojąca na skale i spoglądająca
w dal. Niestety zanim dobrze ogarnęliśmy aparat zdążyła uciec. Jest to o tyle
zdumiewające, że ciężko jest spotkać ją o tej porze tak niedaleko szlaku. Jeśli
ktoś chce „polować” na zwierzęta takie jak kozice czy świstaki musi się wybrać
w Tatry jeszcze w okolicach wschodu Słońca, gdy na szlakach są prawdziwe pustki.
Wszystkie są strasznie płochliwe. Jednak kiedy my sobie smacznie śpimy, one w
spokoju skaczą po skałach i napawają się tym pięknym tatrzańskim klimatem (w
tym miejscu chciałem polecić program Wajrak na tropie transmitowany na TVP2.
Oczywiście to dla fanów gór, przygód, nie ludzi oczekujących teleturnieju z
tuzinami gwiazd). Dalej droga jest już cięższa. Trzeba się trochę powspinać.
Jednak dla nas to świetna zabawa i to czego oczekujemy od wycieczki w te
rejony. Potem jest jeszcze „gorzej”. Idzie się takimi mini kotłami, tam już
naprawdę trzeba się po tych skałkach wciągać, przydatne są rękawiczki. Potem
jest już łatwiej. Zwykłe schodki i tak oto dochodzimy na Kazalnicę. Trochę nam
się dłużyło, nie powiem. Przynajmniej mi jakoś szło się strasznie długo. Jednak
to co działo się wokół mnie wynagradza wszystko. Na Kazalnicy czas na posiłek,
odpoczynek i kilka zdjęć dla rodziców, żeby troszkę mocniej zabiło im serce.
Więc heja nad jakąś fajną przepaść i fotka, fotka, fotka…ktoś powie że jestem
jakimś sadystą, nieee. To tylko takie zwykłe przekomarzanie z rodzicami,
oczywiście niewinne! Z tego miejsca jest świetny widok na Rysy. Stoimy
praktycznie naprzeciw tego szczytu. Robi wrażenie. Uwidoczniona jest bardzo ta
wielka rysa znajdująca się na jej skałach. Wygląda to po prostu przepięknie.
śnieg w drodze na Przełęcz |
Pora na ostateczne podejście. Zostało nam może z pół godziny
drogi do naszego celu. Idziemy taką jakby granią, po bokach są już przepaście,
osuwiska…ciekawie. Końcowy etap jest już naprawdę ciężki, bo trzeba się dość
mocno wspiąć po skałach. Warto dodać, że na terenie całego szlaku nie ma
praktycznie żadnych ubezpieczeń. W jednym momencie są z trzy klamry i to
wszystko. Chociaż jest kilka momentów, w których te łańcuchy czy klamry byłyby
przydatne. Oczywiście idzie sobie bez nich poradzić. Po prostu byłyby pomocne.
Dobra, jesteśmy na przełęczy. Co z niej widać? Na pewno coś pięknego! W dole
znajdują się Hincowe Plesa. Dalej kawałek słowackich Tatr. Po lewej znajduje
się Mięguszowiecki Szczyt Czarny. Prezentuje on się o wiele lepiej niż ze
szlaku. Jest wielki, naprawdę budzi w człowieku chęć zdobycia go! Jednak jako
prawdziwi turyści szanujemy zakazy TPN. Też nie chcemy ryzykować własnego
zdrowia, bo nie wiadomo co nas przy okazji próby wejścia czeka. Jednak jest
ochota, ponieważ znajduje on się tak blisko i jest strasznie kuszący. Po prawej
jest już mniej okazały Mięguszowiecki Szczyt Pośredni. Za nami widać w oddali
Łomnicę i świecący się dach kolejki. Po zjedzeniu kanapek, napawaniu się
widokami i opalaniu się na pięknych zielonych zboczach udajemy się w drogę
powrotną. Jest ona jeszcze ciekawsza, bo tak fajnie się wchodziło po tych
skałach, a teraz schodzi się z jeszcze większym wysiłkiem. Jednak dochodzimy do
Czarnego Stawu i tu spotykamy tłumy ludzi…zaczęło się (chociaż to jeszcze nic
tak naprawdę). Nasze stopy już dosłownie wołają o pomstę do nieba. Odczuwamy
kilka dni chodzenia. Postanawiamy zamoczyć nogi w stawie. Było to coś pięknego,
po tylu godzinach wędrówki działało jak najlepszy masaż wykonany w najlepszych
salonie! Po kilku minutach istnego nieba dla nóg czas wyciągnąć stopy z wody,
założyć skarpety i buty i ruszać w dalszą podróż. Po drodze do Morskiego Oka
mijamy tłumy ludzi idące w kierunku Czarnego Stawu…zaczęło się. Pod
schroniskiem spotykamy jeszcze większe tłumy. Właśnie tego chcieliśmy m.in.
uniknąć idąc tak ranną porą. Nie wygląda to jak teren TPN, lecz jedno z
wybrzeży nad Morzem Bałtyckim. Mijamy ten tłum i udajemy się w drogę do busa,
która wynosi 9km. Jest to już gwóźdź do trumny dla naszych nóg, ten asfalt naprawdę
z każdym krokiem rani coraz bardziej. Kiedy docieramy do parkingu jesteśmy tak
ucieszeni, że w końcu można usiąść i dać nogom odpocząć. Dodam, że w trakcie
powrotu nie robiliśmy żadnej przerwy od Morskiego Oka, bo chcieliśmy jak
najszybciej usiąść w busie i móc oddać się kontemplacji i wspomnieniom jak
piękny dzień za nami. (tak naprawdę chcieliśmy tylko posadzić nasze tyłki na
wygodnych siedzeniach i móc się chwilkę przespać). Mi udało się przyciąć komara
w busie, przy okazji o mało na zakrętach nie zabiłem pani siedzącej obok za co
bardzo przepraszam! Te zakręty były naprawdę ostre, a ja opierający się łokciem
o szybę z przyklejoną do niej twarzą uśpiony. Dotarliśmy do Zakopca, uf! W
głowie już odzywa się tylko jeść, jeść, jeść…więc wracamy busem do Kościeliska
i udajemy się do naszej ulubionej restauracji, czyli Willi Feniks. Znajduje się
ona blisko krzesełkowej kolejki na Gubałówkę, tuż przy głównej drodze. Czemu
jest taka wyjątkowa? Na początku trzeba wspomnieć o pysznych domowych obiadach
i wielkich porcjach. Na przykład kotlet schabowy zajmuje cały talerz, a liczne
pierogi zgromadzone na talerzu bryzgają sokiem jagodowym na pół lokalu
(właścicielka utrzymuje, że lepi je od piątek rano, przy okazji pokazując
ubrudzony mąką fartuch, więc można zaufać). Jeśli przy tych pierogach z
jagodami, macie dylemat słodzić czy nie słodzić, oczywiście syn właścicielki
służy wam radą, więc nie bójcie się pytać! Drugim atutem jest właśnie
właścicielka i jej syn. Postaci bardzo ciekawe i gadatliwe. Bardzo mili ludzie,
naprawdę dla nich samych chce się tutaj wracać. Starsza pani zawsze umili obiad
pogawędką, a każde zamówienie dyskusją z jej synem, który jest strasznie
gadatliwi. Przy okazji jest przezabawnym człowiekiem. Zawsze jak wyjeżdżam z
gór to zastanawiam się czy bardziej mi szkoda, że na rok pożegnam się z tą
restauracją czy górami…J
widok na Mięguszowieckie Szczyty znad Morskiego Oka |
Po pysznym obiedzie udajemy się do domu tam szybki prysznic
i najpiękniejszy moment dnia – walnięcie się na łóżko. Nawet gdyby było złożone
z igieł, moment ten byłby tak samo piękny i wyjątkowy!
Kolejny dzień upływa pod znakiem lenistwa. W końcu można
pospać do późna, zrelaksować się i odpocząć. Taki dzień jest potrzebny, aby
czerpać jak największą przyjemność
kolejnych dni spędzonych w górach. Jest to niedziela, więc szybki krupówczing
i wieczór spędzony w domu. Następny dzień znowu ma być ciężki, chociaż de facto
nie mamy na niego żadnego konkretnego planu. W pewnym momencie są już trzy
plany, ale ja (znowu) wiem co chcę tego dnia zrobić.
oznakowania przed podejściem na Kościelec |
Wszystkie zaplanowane trasy wychodziły ze schroniska
Murowaniec, więc jakiej opcji byśmy nie wybrali, każda zaczynała się tak samo.
Kuźnice, potem do schroniska i stąd ruszamy. Ostatecznie wybraliśmy wycieczkę
na Kościelec. Szczyt jeszcze nie zdobyty, pomimo wcześniejszych prób. Jednak
tym razem jest godzina siódma, my
jesteśmy na szlaku. W okolicach godziny 8:30, docieramy do Stawu Gąsienicowego.
Tam szybkie drugie śniadanie, chwila napawania się piękną pogodą i można
ruszać. Początek trasy standardowe schodki. Najfajniejsze w tej trasie jest
ciągłe spoglądanie na staw znajdujący się poniżej, im wyżej, tym lepiej się
prezentuje. Szybko docieramy do przełęczy Karb. Tam już piękny widok na Staw,
jak i na drugą stronę, czyli resztę stawów Gąsienicowych. Dolina ta z góry
prezentuje się pięknie. Przed nami jednak szczyt. Wygląda trochę złowieszczo i
zadziornie, ma swój urok. Stojąc tam nogi aż same rwą się w drogę, więc
idziemy, nie ma na co czekać! Znużeni początkiem, czyli ciągłymi schodkami,
które nudzą się bardzo szybko, pod szczytem trafiamy niespodziankę. W końcu
nadchodzi moment spotkania z oczekiwanymi utrudnieniami. Kilka momentów
wspinaczki pod skałach, dość łatwej, ale przyjemnej i jesteśmy na szczycie.
Tutaj kolejne zaskoczenie. Oba wierzchołki są…puste. Naprawdę świetnym uczuciem
jest znaleźć się z górą sam na sam. Można chłonąć tą ciszę i spokój płynącą z
tego miejsce, a wokół nas tak niesamowite widoki, coś pięknego. Ze szczytu
widać całą Orlą Perć, wszystkie Stawy Gąsienicowe, Świnicę i wiele innych
atrakcji. Jest to bardzo dobry punkt widokowy, więc jak ktoś chce na zachętę do
łażenia po Tatrach, obejrzeć na początek piękne widoki, ten szczyt jest
idealny. Oczywiście z rana, nie w godziny szczytu, bo wtedy straci swój urok…jak
każdy szczyt z resztą. Lunch time i idziemy w dół. Na przełęczy Karb decydujemy
o zejściu inną drogą przez Dolinę Gąsienicową. Decyzja ta okazuje się strzałem
w dziesiątkę. Dolina prezentuje się jeszcze lepiej niż widziana z przełęczy.
Jest malownicza, niczym z bajki. Ciężko jest ją ogarnąć słowami, ale jest
naprawdę niesamowita. W dodatku nie jest aż tak uczęszczana co dodaje jej
dodatkowego uroku. Każdy ze stawów ma swój wyjątkowy urok, w dodatku nad
wszystkich unoszą się wielkie ściany gór, których największym przedstawicielem
jest Świnica. Po przejściu doliny, otarciu ust z soku z jagód których jest tam
pełno i otrząśnięciu się ze wszelkich wrażeń, idziemy w stronę schroniska. Tam
szybki posiłek i wyciąganie druta z palca u nogi, który nie wiem jakim cudem
się tam znalazł…Schodzenie to już standardowo nuda, jednak nie do końca. Do schroniska
Murowaniec z Kuźnic wyruszają dwie trasy (dla upartych trzy, bo można iść
jeszcze przez Kasprowy Wierch). Jedna Doliną Jaworzynki, druga przez Boczań.
Osobiście do schodzenia polecam tę drugą. Idzie bardzo fajną granią, jest o
wiele lepsza widokowo od trasy idącej szlakiem żółtym. Dlatego trochę atrakcji
można sobie zaserwować i w drodze powrotnej. Natomiast potem już nuda,
kamienie, obolałe stopy, standard. W końcu docieramy do naszej stałej
jadłodajni i potem szybko wracamy do domu. Scenariusz standardowy – kąpiel i walnięcie
się na łóżko. Jutro już ostatni dzień naszej wycieczki, więc znowu szukamy
pomysłu, gdzie można wejść…
rzut oka na Kościelec |
Dochodzimy do wniosku, że na koniec pora zaliczyć coś
lżejszego. Kolega jeszcze nie był na Giewoncie, więc wybór jest prosty. Na
szczyt idziemy Doliną Małej Łąki. Droga wiedzie przez las, potem już kamieniami
pod górę na Kondracką Przełęcz. Tam chwilka odpoczynku i droga na Giewont. Na
szlaku jest oczywiście dość tłoczno, chociaż jest dość wcześnie (co musi się
dziać potem!). Na łańcuchach mamy sporo przerw ze względu na przeludnienie i
różne tempo każdego z turystów. W końcu znajdujemy się na szczycie, trochę dużo
tych ludzi, ciężką ten szczyt nazwać oazą spokoju…jednak znajdujemy swoje
miejsce bardziej na uboczu i spoglądamy w dół, w stronę Kościeliska i szukamy
naszego domu. Potem obracamy się i spoglądamy na Tatry Wysokie. Prezentują się
świetnie, muskane słońcem wielkie kolumny ciągnące się w jednym pasie. W tym
momencie zdaję sobie sprawę, że to już jest koniec. Taki realny koniec, że nic
już wielkiego podczas tego wyjazdu nie przeżyję, teraz tylko pakowanie i
powrót. W głowie bardzo ciężko jest się rozstać z górami, gdy wytworzyła się ta
niesamowita więź przez tydzień wędrówek. Więź otoczona szacunkiem, pięknem i
walką z samym sobą. Walką ze zmęczeniem, głodem czy wczesnym wstawaniem. Rytm
życia, który się wykształcił, ciężko będzie porzucić. Niby było to tylko 7 dni,
ale pozwoliło na złapanie naprawdę głębokiej przywiązania do tych gór. Poznania
ich wyjątkowości, ale też majestatu. Są niewzruszone i jeśli nie okażemy im
szacunku, bardzo szybko to odczujemy. Chwilka refleksji się kończy, czas
schodzić. Ciężki moment. Nie chcę się z tym wszystkim żegnać, ot tak po prostu.
Skończyć, wyjść z Sali i mieć to za sobą jak na egzaminie. Tutaj nie o to
chodzi! To jest dla mnie egzamin z dojrzałości, odwagi, wytrwałości, jednak
robiony dla samego siebie, chcę żeby trwał jeszcze dłużej, jeszcze trochę.
Jednak rzeczywistość sprowadza na ziemię i z każdym krokiem oddalam się od
mojego idealnego miejsca, od mojej Mekki. Sprowadzony brutalnie na ziemię docieram
ok. 13:30 do domu. Jestem trochę zmęczony, ale bardziej rozgoryczony i smutny
tym co stanie się jutro, czyli powrotem do domu. Szybka kąpiel, trochę odpoczynku i obiad.
Potem jeszcze odwiedzamy Zakopane i wracamy do domu. Nudny wieczór, więc
postanawiam iść trochę pobiegać jeszcze. Pozwiedzać Kościelisko i Zakopane
biegowym krokiem. Wracam, kąpiel i najsmutniejszy moment – pakowanie.
Budzę się rano, wiem że ta chwila jest już blisko, tuż tuż.
Wsiadam do samochodu i się żegnam, ostatniej spojrzenie na panoramę, ostatnie
wbiegnięcie pod górkę.
ŻEGNAJCIE TATRZAŃSKIE SZLAKI! DO ZOBACZENIA ZA ROK!
szczyt Kościelca |