środa, 25 września 2013

Carl Sagan - You are here ( Pale Blue Dot)

Natłok obowiązków spowodował, że na blogu nieco zamarło. Dla pobudzenia a szczególnie wyobraźni wrzucam krótki filmik od jednego z najwybitniejszych uczonych związanych z tematyką astronomii i nauk kosmicznych Carla Sagana, któremu wyobraźni i odwagi nigdy nie zabrakło. Refleksyjny i zmuszający do zwolnienia tempa. Choć na chwilę. W tej bezustannej narastającej pogonii...

                                        

Muzyka - Ludovico Einaudi - Prelude Earth

"Ziemia jest bardzo małą sceną na olbrzymiej, kosmicznej arenie"

piątek, 30 sierpnia 2013

Wśród tatrzańskich szlaków, część druga.

Kolejny dzień rozpoczął się bardzo wcześnie, bo pobudką o 5:30. Naszym celem do zdobycia była niby przełęcz, ale wyższa od naszej ostatniej zdobyczy, czyli Świnicy. Pobudka przebiegła dziwnie łatwo, spojrzenie w niebo – piękne. W tym momencie poczułem siłę, żeby jak najszybciej zbiec na śniadanie, wziąć plecak i wyruszyć na busa. Trasa naszej wycieczki wyglądała następująco Palenica Białczańska – Morskie Oko – Czarny Staw pod Rysami – Kazalnica – Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem. Zawsze staram się wracać inną drogą, jednak w tym przypadku powrót przebiegał tak samo, innej opcji nie ma. Już w busie czuć klimat wyjazdu na Morskie Oko. Chłopaki w okolicach godziny szóstej popijają sobie piwko. Warto dodać, że wybierają się na Rysy…my w tym roku niestety nie. Dojechaliśmy. Teraz dwie godziny (tak mówi znak) pieszej drogi asfaltem nad Morskie Oko.

Około dziewiątej byliśmy już na miejscu. Droga z Palenicy Białczańskiej jest o tyle nieprzyjemna, że w większości idzie się asfaltem, czego skutkiem jest straszna nuda i ból stóp. To drugie szczególnie odczuwalne przy powrocie. Jednak doszliśmy, teraz już czekają nas fajne podejścia, piękne widoki i brak tłumów. Chociaż wszystkich polecam jechanie nad Morskie Oko o jak najwcześniejszej godzinie (nawet jak wybieracie się tylko nad Morskie Oko). Na ludzi jest wtedy mało ludzi, pogoda jest praktycznie bezchmurna i nad Morskim Okiem też macie spokój, w porównaniu z tym co spotkacie potem. Jednak do sedna. Doszliśmy już nad Czarny Staw. Tutaj drogi się rozchodzą. W prawo skręcamy na Mięguszowiecką Przełęcz. W lewo wiedzie jeden z popularniejszych szlaków w Tatrach, czyli droga wiodąca na najwyższą górę w Polsce – Rysy. Oczywiście domyślacie się gdzie skręca większość turystów…jednak nie wiedzą jeszcze co tracą! Początek jest dość spokojny. Normalna droga po kamieniach, typowe schodki, wokół kosodrzewina, a za plecami Czarny Staw. Droga jest fajna, widoki przed nami piękne, jednak widać że szlak nie jest aż tak chętnie uczęszczany , co dodaje mu uroku. W pewnym momencie ukazuje się naszym oczom….śnieg. Jest to o tyle dziwne, że leży dość nisko. Jednak miejsce jest wystarczająco zasłonięte i schowane, aby śnieg mógł tutaj przetrwać. Oczywiście bez ulepienia kulki i schłodzenia ciała zimnym śniegiem się nie obyło! Powiem Wam, że przy takich temperaturach było to coś pięknego. Aż chciało się iść dalej, bo kto wie jakie niespodzianki na nas czekają? Kolejną taką niespodzianką była kozica stojąca na skale i spoglądająca w dal. Niestety zanim dobrze ogarnęliśmy aparat zdążyła uciec. Jest to o tyle zdumiewające, że ciężko jest spotkać ją o tej porze tak niedaleko szlaku. Jeśli ktoś chce „polować” na zwierzęta takie jak kozice czy świstaki musi się wybrać w Tatry jeszcze w okolicach wschodu Słońca, gdy na szlakach są prawdziwe pustki. Wszystkie są strasznie płochliwe. Jednak kiedy my sobie smacznie śpimy, one w spokoju skaczą po skałach i napawają się tym pięknym tatrzańskim klimatem (w tym miejscu chciałem polecić program Wajrak na tropie transmitowany na TVP2. Oczywiście to dla fanów gór, przygód, nie ludzi oczekujących teleturnieju z tuzinami gwiazd). Dalej droga jest już cięższa. Trzeba się trochę powspinać. Jednak dla nas to świetna zabawa i to czego oczekujemy od wycieczki w te rejony. Potem jest jeszcze „gorzej”. Idzie się takimi mini kotłami, tam już naprawdę trzeba się po tych skałkach wciągać, przydatne są rękawiczki. Potem jest już łatwiej. Zwykłe schodki i tak oto dochodzimy na Kazalnicę. Trochę nam się dłużyło, nie powiem. Przynajmniej mi jakoś szło się strasznie długo. Jednak to co działo się wokół mnie wynagradza wszystko. Na Kazalnicy czas na posiłek, odpoczynek i kilka zdjęć dla rodziców, żeby troszkę mocniej zabiło im serce. Więc heja nad jakąś fajną przepaść i fotka, fotka, fotka…ktoś powie że jestem jakimś sadystą, nieee. To tylko takie zwykłe przekomarzanie z rodzicami, oczywiście niewinne! Z tego miejsca jest świetny widok na Rysy. Stoimy praktycznie naprzeciw tego szczytu. Robi wrażenie. Uwidoczniona jest bardzo ta wielka rysa znajdująca się na jej skałach. Wygląda to po prostu przepięknie.
śnieg w drodze na Przełęcz
Pora na ostateczne podejście. Zostało nam może z pół godziny drogi do naszego celu. Idziemy taką jakby granią, po bokach są już przepaście, osuwiska…ciekawie. Końcowy etap jest już naprawdę ciężki, bo trzeba się dość mocno wspiąć po skałach. Warto dodać, że na terenie całego szlaku nie ma praktycznie żadnych ubezpieczeń. W jednym momencie są z trzy klamry i to wszystko. Chociaż jest kilka momentów, w których te łańcuchy czy klamry byłyby przydatne. Oczywiście idzie sobie bez nich poradzić. Po prostu byłyby pomocne. Dobra, jesteśmy na przełęczy. Co z niej widać? Na pewno coś pięknego! W dole znajdują się Hincowe Plesa. Dalej kawałek słowackich Tatr. Po lewej znajduje się Mięguszowiecki Szczyt Czarny. Prezentuje on się o wiele lepiej niż ze szlaku. Jest wielki, naprawdę budzi w człowieku chęć zdobycia go! Jednak jako prawdziwi turyści szanujemy zakazy TPN. Też nie chcemy ryzykować własnego zdrowia, bo nie wiadomo co nas przy okazji próby wejścia czeka. Jednak jest ochota, ponieważ znajduje on się tak blisko i jest strasznie kuszący. Po prawej jest już mniej okazały Mięguszowiecki Szczyt Pośredni. Za nami widać w oddali Łomnicę i świecący się dach kolejki. Po zjedzeniu kanapek, napawaniu się widokami i opalaniu się na pięknych zielonych zboczach udajemy się w drogę powrotną. Jest ona jeszcze ciekawsza, bo tak fajnie się wchodziło po tych skałach, a teraz schodzi się z jeszcze większym wysiłkiem. Jednak dochodzimy do Czarnego Stawu i tu spotykamy tłumy ludzi…zaczęło się (chociaż to jeszcze nic tak naprawdę). Nasze stopy już dosłownie wołają o pomstę do nieba. Odczuwamy kilka dni chodzenia. Postanawiamy zamoczyć nogi w stawie. Było to coś pięknego, po tylu godzinach wędrówki działało jak najlepszy masaż wykonany w najlepszych salonie! Po kilku minutach istnego nieba dla nóg czas wyciągnąć stopy z wody, założyć skarpety i buty i ruszać w dalszą podróż. Po drodze do Morskiego Oka mijamy tłumy ludzi idące w kierunku Czarnego Stawu…zaczęło się. Pod schroniskiem spotykamy jeszcze większe tłumy. Właśnie tego chcieliśmy m.in. uniknąć idąc tak ranną porą. Nie wygląda to jak teren TPN, lecz jedno z wybrzeży nad Morzem Bałtyckim. Mijamy ten tłum i udajemy się w drogę do busa, która wynosi 9km. Jest to już gwóźdź do trumny dla naszych nóg, ten asfalt naprawdę z każdym krokiem rani coraz bardziej. Kiedy docieramy do parkingu jesteśmy tak ucieszeni, że w końcu można usiąść i dać nogom odpocząć. Dodam, że w trakcie powrotu nie robiliśmy żadnej przerwy od Morskiego Oka, bo chcieliśmy jak najszybciej usiąść w busie i móc oddać się kontemplacji i wspomnieniom jak piękny dzień za nami. (tak naprawdę chcieliśmy tylko posadzić nasze tyłki na wygodnych siedzeniach i móc się chwilkę przespać). Mi udało się przyciąć komara w busie, przy okazji o mało na zakrętach nie zabiłem pani siedzącej obok za co bardzo przepraszam! Te zakręty były naprawdę ostre, a ja opierający się łokciem o szybę z przyklejoną do niej twarzą uśpiony. Dotarliśmy do Zakopca, uf! W głowie już odzywa się tylko jeść, jeść, jeść…więc wracamy busem do Kościeliska i udajemy się do naszej ulubionej restauracji, czyli Willi Feniks. Znajduje się ona blisko krzesełkowej kolejki na Gubałówkę, tuż przy głównej drodze. Czemu jest taka wyjątkowa? Na początku trzeba wspomnieć o pysznych domowych obiadach i wielkich porcjach. Na przykład kotlet schabowy zajmuje cały talerz, a liczne pierogi zgromadzone na talerzu bryzgają sokiem jagodowym na pół lokalu (właścicielka utrzymuje, że lepi je od piątek rano, przy okazji pokazując ubrudzony mąką fartuch, więc można zaufać). Jeśli przy tych pierogach z jagodami, macie dylemat słodzić czy nie słodzić, oczywiście syn właścicielki służy wam radą, więc nie bójcie się pytać! Drugim atutem jest właśnie właścicielka i jej syn. Postaci bardzo ciekawe i gadatliwe. Bardzo mili ludzie, naprawdę dla nich samych chce się tutaj wracać. Starsza pani zawsze umili obiad pogawędką, a każde zamówienie dyskusją z jej synem, który jest strasznie gadatliwi. Przy okazji jest przezabawnym człowiekiem. Zawsze jak wyjeżdżam z gór to zastanawiam się czy bardziej mi szkoda, że na rok pożegnam się z tą restauracją czy górami…J
widok na Mięguszowieckie Szczyty znad Morskiego Oka
Po pysznym obiedzie udajemy się do domu tam szybki prysznic i najpiękniejszy moment dnia – walnięcie się na łóżko. Nawet gdyby było złożone z igieł, moment ten byłby tak samo piękny i wyjątkowy!
Kolejny dzień upływa pod znakiem lenistwa. W końcu można pospać do późna, zrelaksować się i odpocząć. Taki dzień jest potrzebny, aby czerpać jak największą przyjemność  kolejnych dni spędzonych w górach. Jest to niedziela, więc szybki krupówczing i wieczór spędzony w domu. Następny dzień znowu ma być ciężki, chociaż de facto nie mamy na niego żadnego konkretnego planu. W pewnym momencie są już trzy plany, ale ja (znowu) wiem co chcę tego dnia zrobić.
oznakowania przed podejściem na Kościelec
Wszystkie zaplanowane trasy wychodziły ze schroniska Murowaniec, więc jakiej opcji byśmy nie wybrali, każda zaczynała się tak samo. Kuźnice, potem do schroniska i stąd ruszamy. Ostatecznie wybraliśmy wycieczkę na Kościelec. Szczyt jeszcze nie zdobyty, pomimo wcześniejszych prób. Jednak tym razem jest godzina  siódma, my jesteśmy na szlaku. W okolicach godziny 8:30, docieramy do Stawu Gąsienicowego. Tam szybkie drugie śniadanie, chwila napawania się piękną pogodą i można ruszać. Początek trasy standardowe schodki. Najfajniejsze w tej trasie jest ciągłe spoglądanie na staw znajdujący się poniżej, im wyżej, tym lepiej się prezentuje. Szybko docieramy do przełęczy Karb. Tam już piękny widok na Staw, jak i na drugą stronę, czyli resztę stawów Gąsienicowych. Dolina ta z góry prezentuje się pięknie. Przed nami jednak szczyt. Wygląda trochę złowieszczo i zadziornie, ma swój urok. Stojąc tam nogi aż same rwą się w drogę, więc idziemy, nie ma na co czekać! Znużeni początkiem, czyli ciągłymi schodkami, które nudzą się bardzo szybko, pod szczytem trafiamy niespodziankę. W końcu nadchodzi moment spotkania z oczekiwanymi utrudnieniami. Kilka momentów wspinaczki pod skałach, dość łatwej, ale przyjemnej i jesteśmy na szczycie. Tutaj kolejne zaskoczenie. Oba wierzchołki są…puste. Naprawdę świetnym uczuciem jest znaleźć się z górą sam na sam. Można chłonąć tą ciszę i spokój płynącą z tego miejsce, a wokół nas tak niesamowite widoki, coś pięknego. Ze szczytu widać całą Orlą Perć, wszystkie Stawy Gąsienicowe, Świnicę i wiele innych atrakcji. Jest to bardzo dobry punkt widokowy, więc jak ktoś chce na zachętę do łażenia po Tatrach, obejrzeć na początek piękne widoki, ten szczyt jest idealny. Oczywiście z rana, nie w godziny szczytu, bo wtedy straci swój urok…jak każdy szczyt z resztą. Lunch time i idziemy w dół. Na przełęczy Karb decydujemy o zejściu inną drogą przez Dolinę Gąsienicową. Decyzja ta okazuje się strzałem w dziesiątkę. Dolina prezentuje się jeszcze lepiej niż widziana z przełęczy. Jest malownicza, niczym z bajki. Ciężko jest ją ogarnąć słowami, ale jest naprawdę niesamowita. W dodatku nie jest aż tak uczęszczana co dodaje jej dodatkowego uroku. Każdy ze stawów ma swój wyjątkowy urok, w dodatku nad wszystkich unoszą się wielkie ściany gór, których największym przedstawicielem jest Świnica. Po przejściu doliny, otarciu ust z soku z jagód których jest tam pełno i otrząśnięciu się ze wszelkich wrażeń, idziemy w stronę schroniska. Tam szybki posiłek i wyciąganie druta z palca u nogi, który nie wiem jakim cudem się tam znalazł…Schodzenie to już standardowo nuda, jednak nie do końca. Do schroniska Murowaniec z Kuźnic wyruszają dwie trasy (dla upartych trzy, bo można iść jeszcze przez Kasprowy Wierch). Jedna Doliną Jaworzynki, druga przez Boczań. Osobiście do schodzenia polecam tę drugą. Idzie bardzo fajną granią, jest o wiele lepsza widokowo od trasy idącej szlakiem żółtym. Dlatego trochę atrakcji można sobie zaserwować i w drodze powrotnej. Natomiast potem już nuda, kamienie, obolałe stopy, standard. W końcu docieramy do naszej stałej jadłodajni i potem szybko wracamy do domu. Scenariusz standardowy – kąpiel i walnięcie się na łóżko. Jutro już ostatni dzień naszej wycieczki, więc znowu szukamy pomysłu, gdzie można wejść…
rzut oka na Kościelec
Dochodzimy do wniosku, że na koniec pora zaliczyć coś lżejszego. Kolega jeszcze nie był na Giewoncie, więc wybór jest prosty. Na szczyt idziemy Doliną Małej Łąki. Droga wiedzie przez las, potem już kamieniami pod górę na Kondracką Przełęcz. Tam chwilka odpoczynku i droga na Giewont. Na szlaku jest oczywiście dość tłoczno, chociaż jest dość wcześnie (co musi się dziać potem!). Na łańcuchach mamy sporo przerw ze względu na przeludnienie i różne tempo każdego z turystów. W końcu znajdujemy się na szczycie, trochę dużo tych ludzi, ciężką ten szczyt nazwać oazą spokoju…jednak znajdujemy swoje miejsce bardziej na uboczu i spoglądamy w dół, w stronę Kościeliska i szukamy naszego domu. Potem obracamy się i spoglądamy na Tatry Wysokie. Prezentują się świetnie, muskane słońcem wielkie kolumny ciągnące się w jednym pasie. W tym momencie zdaję sobie sprawę, że to już jest koniec. Taki realny koniec, że nic już wielkiego podczas tego wyjazdu nie przeżyję, teraz tylko pakowanie i powrót. W głowie bardzo ciężko jest się rozstać z górami, gdy wytworzyła się ta niesamowita więź przez tydzień wędrówek. Więź otoczona szacunkiem, pięknem i walką z samym sobą. Walką ze zmęczeniem, głodem czy wczesnym wstawaniem. Rytm życia, który się wykształcił, ciężko będzie porzucić. Niby było to tylko 7 dni, ale pozwoliło na złapanie naprawdę głębokiej przywiązania do tych gór. Poznania ich wyjątkowości, ale też majestatu. Są niewzruszone i jeśli nie okażemy im szacunku, bardzo szybko to odczujemy. Chwilka refleksji się kończy, czas schodzić. Ciężki moment. Nie chcę się z tym wszystkim żegnać, ot tak po prostu. Skończyć, wyjść z Sali i mieć to za sobą jak na egzaminie. Tutaj nie o to chodzi! To jest dla mnie egzamin z dojrzałości, odwagi, wytrwałości, jednak robiony dla samego siebie, chcę żeby trwał jeszcze dłużej, jeszcze trochę. Jednak rzeczywistość sprowadza na ziemię i z każdym krokiem oddalam się od mojego idealnego miejsca, od mojej Mekki. Sprowadzony brutalnie na ziemię docieram ok. 13:30 do domu. Jestem trochę zmęczony, ale bardziej rozgoryczony i smutny tym co stanie się jutro, czyli powrotem do domu.  Szybka kąpiel, trochę odpoczynku i obiad. Potem jeszcze odwiedzamy Zakopane i wracamy do domu. Nudny wieczór, więc postanawiam iść trochę pobiegać jeszcze. Pozwiedzać Kościelisko i Zakopane biegowym krokiem. Wracam, kąpiel i najsmutniejszy moment – pakowanie.
Budzę się rano, wiem że ta chwila jest już blisko, tuż tuż. Wsiadam do samochodu i się żegnam, ostatniej spojrzenie na panoramę, ostatnie wbiegnięcie pod górkę.

ŻEGNAJCIE TATRZAŃSKIE SZLAKI! DO ZOBACZENIA ZA ROK!


szczyt Kościelca

czwartek, 29 sierpnia 2013

Warto?

Każdy z nas ma filmy do których lubi wracać. Mimo, że trwają 30 razy dłużej niż przeciętna piosenka, które tak lubimy słuchać obsesyjnie i nigdy się nie nudzą, i tak oglądamy je po kilka razy, znając większość kwesti na pamięć. Zazwyczaj są to jakieś komedie, każdy lubi się śmiać. Być chociaż przez chwilę zadowolonym i szczęśliwym. Czemu ma tak nie być na dłuższą metę?

W ten sposób przechodzę do mojej propozycji na dziś. To "W pogoni za szczęściem". Świetny film, pewnie większość z Was go widziała, przecież to niejako klasyka. Przynajmniej dla mnie. Za każdym razem oglądam go inaczej. Pierwszy raz to rozpoznanie, wciągnięcie się w fabułę. Jednak kolejny seans przynosi ze sobą pewne refleksje. W przypadku tego filmu jest ich sporo. Historia człowieka, który niemalże z dna dostaję się do wielkiego świata biznesu i wielkich pieniędzy musi inspirować. Nie tylko ze względu na nią samą, na to co dzieje się wokół, chodzi mi o troskę o syna i pewną dwulicowość tej sytuacji. Chris Gardner, grany przez Willa Smitha, pomimo że jest biednym człowiekiem, mieszkającym w motelu i uciekającym przed długami jakie na niego spadają, w pracy jest zawsze ubrany w garnitur i jest jednym z nich, jednym z bogatych facetów, gdzie dla większości praca maklera to jakiś kaprys czy poszukiwanie swojego sposobu na zarobek. Jednak on swoją błyskotliwością, ale także zaciekłością, walką potrafi wyszarpać tą szansę. Pomimo kłód rzucanych mu na każdym kroku przez życie, innych ludzi czy czasami przez jego własną nieporadność, radzi sobie z tym i prze dalej, nie ogląda się za siebie. W tym momencie nasuwają się pewne refleksje.
Czy ja sam potrafię tak walczyć? Czy ja sam potrafię być na tyle upartym w dążeniu do celu jak główny bohater? Czy tak naprawdę w swoim życiu dążę do czegoś, określonego celu czy lecę na oślep przed siebie do nikąd? Czy każdą chwilę swojego życia poświęcam na to, co dawałoby mi szczęście i satysfakcję? Czy jestem w stanie wytrzymać większość niesprzyjających okoliczności, aby dojść tam gdzie chcę? CZY MOJE ŻYCIE JEST TYTUŁOWĄ POGONIĄ ZA SZCZĘŚCIEM? Czy tylko biegiem za resztą ludzi nie wiedząc dokąd tak naprawdę biegnę? Sami musicie zadać sobie te pytania, nawet bez oglądania filmu...
Film ma być tylko motywacją czy nawet wskazówką, która jest dość prosta - znajdź cel i dąż do niego z całych sił. Na koniec sam sobie zadam pytanie, jednak Wam polecam też na nie odpowiedzieć, czy WARTO walczyć o marzenia? Moim zdaniem tak. Cóż innego może dać większą satysfakcję jak nie dojście do mety poprzedzonej drogą pełną potu, krwi, stresu czy godzin harówki? Czy jest coś mające większą wartość? Czy pieniądze są w stanie dać nam szczęście, jeśli nie stoi za nimi jakiś cel i marzenie? Według mnie nie. Nigdy nie mogą one być celem samym w sobie. Jeśli walczysz o nie i tylko o nie, moim zdaniem marnujesz swój czas.
Wszystkim polecam zastanowić się nad tym zagadnieniem i zrobić taki mały rachunek sumienia wobec siebie, swojego życia i drogi jaką dążę. Film może posłużyć tylko jako pomoc. Reasumując warto! Nie ma nic o co warto walczyć mocniej jak nasze marzenia i cele.

wtorek, 27 sierpnia 2013

...a mury runą, runą, runą.

Wbrew pozorom nie będę tutaj mówił o upadku muru berlińskiego, Solidarności czy innych okolicznościach związanych z upadkiem komunizmu w Europie. Chcę poruszyć ciekawsze i bardziej życiowe, bo dotyczące każdego z nas zagadnienie, oczywiście trochę z przymrużeniem oka. Otóż do rzeczy.

W dzieciństwie wszystko wydaje się łatwe, największym zmartwieniem jest nie narysowanie dwóch szlaczków do szkoły albo zbicie talerza przy nieudolnych próbach zrobienia sobie kanapek. Jednak najpiękniejszą rzeczą dzieciństwa była nasza bujna wyobraźnia i wszelkie fantazje, które sprawiały tyle radości i zajmowały całe dnie. Sam jak dziś pamiętam budowane z krzeseł i poduszek bramki. Czułem się oczywiście jak na stadionach świata, Camp Nou w moim domu. Oczywiście nie podobało się to domownikom czy sąsiadom. Skąd pomysł na artykuł? Otóż ostatnio szliśmy sobie z kolegą szlakiem, gdy nagle biegnące dzieci krzyczą "Patrz jaka wielka głowa dinozaura", spoglądam i widzę przed sobą wielki kamień, który ani trochę dla mnie nie jest dinozaurem. W tym momencie przypominam sobie swoje wyobrażenia z dzieciństwa i zadaję pytanie - gdzie to wszystko uleciało?! Oczywiście pierwszą odpowiedzią na to pytanie jest, że stajemy się dorośli, zaczynamy myśleć racjonalnie. Oczywiście. Jednak skąd się bierze ten racjonalizm. I tutaj dochodzimy do sedna, czyli skąd ten tytuł.
Dla mnie cały ten proces jest stawianiem przed oczyma dziecka muru. Widzi ono wszystko pięknym, w sposób który daje niesamowitą radość. Natomiast wszystko zostaje zasłonięte ceglaną ścianą. Skąd ona się bierze?! Otóż tutaj jest ukryta tajemnica. Świat ją stawia. Każdego dnia dokładana jest jedna kostka, która zasłania dziecku obraz świata idealnego, w którym nie ma problemów. Są za to marzenia i wyimaginowany świat, który daje tyle szczęścia i radości. Dorośli, świat wokół jednak burzy wszystko za każdym razem, burząc wszystko właśnie przez takie racjonalne myślenie, dając do myślenia, że dinozaurów już nie ma, kosmos jest odległy, a na Camp
Nou nigdy żaden z nas nie strzeli na pewno bramki. I w ten sposób dokładane są kolejne cegły budujące wielki mur, który niszczy tak naprawdę marzenia i piękne idee takiego dzieciaka. To potem procentuje w przyszłości, bo po pewnym czasie dziecko naprawdę przestaje wierzyć w to, co czyni je szczęśliwym i zajmuje się codziennością. Jest kolejną osobą, która dała sobie wcisnąć schemat życia i idzie prostą drogą w szarość, codzienność, bylejakość.
Jaka puenta jest w tym wpisie? Ot taka, żeby nie stawiać przed dzieckiem muru, pozwolić wierzyć mu w marzenia i szukać w życiu własnej drogi do szczęścia. Na pewno kiedyś w starciu z rzeczywistością się zawiedzie, ale jeśli naprawdę wierzy w to co kocha, będzie na tyle silny, że osiągnie to co chce i będzie prawdziwie szczęśliwy i spełniony. Wszystko zaczyna się od imaginacji dzieciństwa, więc nie budujmy muru dzieciom, NIECH MURY RUNĄ!

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Alex Honnold - O wspinaczu, który mieszka w vanie.

Czasami w życiu przychodzi słabszy okres, brakuje motywacji, codzienna rutyna doprowadza do stanów depresyjnych, nic nam się nie chce, najlepiej schowalibyśmy się głęboko pod ziemię i trwali tak do momentu aż "samo się naprawi" ale jak wiadomo bez pracy nie ma kołaczy... Mamy więc dwa wyjścia : trwać w tym beznadziejnym stanie i jeszcze bardziej się pogrążać lub coś z tym zrobić. Przystępujemy więc do etapu działania, w którym szukamy drogi aby się napędzić by skierować naszą psychikę na dobre tory, jedni słuchają muzyki, oglądają filmy motywujące, spotykają się z przyjaciółmi lub idą do kościoła, inni inspirują się osobami, które robią rzeczy nieprzeciętne, niestandardowe, czasami niebezpieczne, osobami których wysiłek, siła dążenia do wyznaczonego celu i etyka pracy budzą szacunek oraz motywują do działania. Zazwyczaj są to sportowcy, muzycy, wynalazcy, wybitne umysły to o nich mówi się w wieczornych wiadomościach ale są i tacy, którzy dla szerszej publiczności pozostają anonimowi mimo tego co robią. Dziś chciałbym Wam przedstawić sylwetkę Alexa Honnolda w moim przekonaniu najlepszego obecnie wspinacza skałkowego na świecie, znanego z free-climbing'u (wspinania bez zabezpieczeń!), który swoją postawą i działaniem może zainspirować, zmotywować, a co najważniejsze zaciekawić.

Kim jest Alex ?

Alex urodził się w Sacramento w roku 1985, zaczął się wspinać w wieku 11 lat, skończył liceum z bardzo wysokim stopniem 4,7 w skali amerykańskiej dostał się na uniwersytet Berkeley gdzie studiował inżynierię. Mimo to w wieku 19 lat porzucił studia na rzecz swojej pasji - wspinania. Oprócz "parcia do góry" biega, wędruje po górach i ćwiczy na siłowni  trzymając cały czas wysoką formę co widać na poniższej fotografii.
                    Honnold zwisając podtrzymuje się jedynie siłą mięśni palców

Życie Honnolda to nieustanna podróż i to dosłownie bo mieszka w... vanie, wydając mniej niż 1000 dolarów miesięcznie. Zarabia na życie prelekcjami, wywiadami, ma podpisane umowy sponsorskie ze znanymi markami turystyki górskiej. Swoją drogą obrał ciekawy sposób na życie, który może nie przynosi mu wielkich korzyści finansowych, które w dzisiejszym świecie dla większości ludzi stały się priorytetem ale w zamian to co robi daje mu poczucie spełnienia, radości z pasji wspinania i możliwości obcowania z naturą.

                                                                   Alex w "domu"
Wspinanie

Alex jest wspinaczem skałkowym jednak preferuje wspinanie solo na "żywca"(bez asekuracji lin, jedynie z woreczkiem magnezii) i tzw. "wielkie ściany"(pionowe wysokie ściany, na których czas wspinaczki, może przekraczać dzień,a nawet dobę). Przejścia w tych stylach wymagają ogromnych umiejętności wspinania, psychiki ze stali  i niezwykłej sprawności fizycznej. Niektórzy określają ten  rodzaj climbing'u jako igranie ze śmiercią, po części się z tym zgodzę bo każdy najmniejszy błąd i odpadnięcie od ściany na znacznej wysokości w 99% kończy się śmiercią jednak nie można patrzeć na to tylko pod tym kątem.We wspinaniu jest coś nieodkrytego, coś z mistycyzmu nie zrozumie ten który nie spróbuje. Szary człowiek zapyta po co to robi? Dlaczego naraża się na niebezpieczeństwo? Nie odpowiem jasno na to pytanie, wydaje mi się, że z tym trzeba się po prostu urodzić.

                                       
Podczas pokonywania "okapu" nad taflą wody w Omanie.


              


Pokonując płaską ścianę, z małą szczeliną pośrodku , w której Alex szuka chwytów.










Bardzo ważną rolę we wspinaczce odgrywają dłonie, a dokładniej silne palce. Alex jest przystosowany do wspinaczki jak Phelps do pływania. Urodził się z nadnaturalnie dużymi dłońmi i grubymi palcami, które zdecydowanie ułatwiają mu wspinanie. Spójrzcie sami na te wielkie łapy :)

                          Dla lepszego porównania na początek popatrzcie na przedramie

Ulubionym miejscem wspinaczki Alexa jest park Yosemite w Kaifornii, gdzie lodowiec pozostawił po sobie piękne góry Sierra Nevada ze wspaniałymi formacjami skalnymi, w których "buszuje" nasz gość.

                                                  Park Yosemite, Kalifornia

Po ciężkim dniu wielogodzinnej wspinaczki Alex lubi oddać się ulubionej lekturze, gustuje w literaturze klasycznej, ekonomii i ochronie środowiska.

                                  Książka, namiot, natura i wszechobecna cisza...


Osiągnięcia

Rekord we wspinaczce na Nose of El Capitan z Hansem Florin'em. Czas: 2:23:51
Free solo na  Heaven (5.12d) and Cosmic Debris (5.13b) w Yosemite National Park
Free solo na The Phoenix, pierwsze w  USA wejście trasy o skali trudności 5.13a.
Free solo na Astroman and Rostrum w Yosemite Valley w jeden dzień  - Wrzesień 2007
Free solo na Zion's Moonlight Buttress -   1 Kwietnia 2008
Free solo na the Regular Northwest Face of Half Dome -  6 Września 2008
Solo na Half Dome w 1 godzinę i 22 minuty - Maj 2012 


Wiele wiele innych...

Na koniec coś dla osób o mocnych nerwach, krótki 12 minutowy materiał o Alexie (w j.angielskim).


Podsumowując, osobiście uważam go za fenomen wspinaczki i ciekawią osobowość, która może zainspirować i pobudzić do działania. Mam nadzieję, żę choć trochę przybliżyłem Wam postać tego wspaniałego wspinacza i człowieka. Zapraszam do komentowania.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Facebook - Dyktator XXI Wieku

Facebook to najpopularniejszy serwis społecznościowy na świecie. Został utworzony w 2004 roku, przez grupę studentów z Uniwersytetu Harvarda, na czele której stał słynny już dzisiaj Marc Zuckerberg (nagrano o nim film "The Social Network"). Początkowo miał służyć do odszukiwania i kontynuuowania szkolnych znajomości wśród członków uczelni, jednak serwis szybko uzyskał zainteresowanie wśród studentów i Zuckerberg wraz z ekipą postanowili stopniowo rozszerzać jego działalność, poczynając od okolicznych szkół. Nikt wówczas nie zdawał sobie sprawy z tego jak wielki sukces odniesie w przyszłości. Dzisiaj wyceniany na 50 mld dolarów, zrzesza ponad miliard użytkowników, obejmuje swoim zasięgiem praktycznie każdy zakątek naszej planety. Są oczywiście enklawy, które się skutecznie przed nim bronią jak np.Rosja w której dominuje Vkontakte, Brazylia - Orkut lub Chiny, gdzie najpopularniejszy jest Kaixin. Biorąc pod uwagę liczbę zarejestrowanych użytkowników facebook bije wszystkich na głowę co daje wielkie możliwości inwigilacji, manipulacji i różnych marketigowych zabiegów na nieświadomych użytkownikach.

Wielki brat patrzy

Facebook pozwala nam dzielić się dosłownie wszystkim, począwszy od imienia i nazwiska przez ulubioną karmę naszego kota, kończąc na kolorze paznokci babci Jadzi.
Tylko wyobraźnia może nas ograniczać przed opublikowaniem treści na tablicy. Jednak nie każdy zdaje sobie sprawę z tego, że wszystko co wrzucamy jest zapisywanie na potężnych dyskach facebooka i może być skrzętnie wykorzystywane przez różnego rodzaju organizacje. Chociażby testowana przez zespół Zuckerberga aplikacja, która automatycznie rozpoznaje osoby na fotografiach i lokalizuje je podając współrzędne geograficzne. System działa na zasadzie "find and compare", porównuje twarze ze zdjęc z profilami w bazie danych i jeśli znajdzie tą samą podpisuje ją pod zdjęciem, demaskując daną osobę czy chce tego czy nie. Przykładowo jeśli na suto zakrapianej imprezie u znajomego lub w klubie ktoś nam zrobił fotkę, której byśmy się wstydzili, a została wrzucona na "fejsa" system nie będzie miał żadnych skrupułów.Oglądający będą wiedzieli, kto jest na zdjęciu oraz gdzie się znajduje. Aplikacja ta ma być podawana w formie "udogodnienia" pytanie co ze złodziejami, różnego rodzaju agencjami śledczymi, które na pewno zrobią z tego użytek i będą miały większe pole detekcji?

Orwell miał rację?


Czytając tę książkę 10 lub 20 lat temu człowiek mógł się tylko ironicznie uśmiechać i stwierdzić, że jest to coś w rodzaju science-fiction. Dzisiaj perspektywa wygląda nieco inaczej. Kamery na ulicach, komórki w kieszeniach, karty kredytowe, zasięg internetu obejmujący cały świat, satelitarne systemy namierzania GPS i inne technologiczne nowinki, które mają nam służyć do poprawy standardu naszego życia i "zapewnienia bezpieczeństwa". Na każdym kroku zostawiamy ślad, idąc po zakupy, wypłacając pieniądze z bankomatu, spacerując po parku czy choćby siedząc w domu przed komputerem korzystając z facebook'a. To właśnie na nim zatracamy swoją prywatność i rzeczywistość w dużym stopniu, udostępniając i dzieląc się prywatnymi zdjęciami ,danymi , które nie powinny ujrzeć światła dziennego, a także tracąc nasz cenny czas. Dzisiaj aby poznać daną osobę wystarczy wejść na "fejsa, sprawdzić czym się interesuje, gdzie spędza wolny czas, co lubi a czego nie lubi i  jakich ma znajomych. Łatwo nakreślić profil psychologiczny danej osoby, a co za tym idzie poznać ją bez wychodzenia z domu. Dążenia Zuckerberga są jasne, stworzyć jedyną słuszną platformę komunikacji na świecie, co daje mu ogromne możliwość kontroli każdego bita  infromacji wymienianego pomiędzy użytkownikami i narzucania własnych reguł gry. Zakrawa to na niebezpieczną inżynierię społeczną w rękach jednego człowieka. Co stanie się z osobami, które nie mają facebooka. Tu dochodzi element wykluczenia, osoby te będą "nie istniały" albo będą zmuszone go założyć bo nie będzie możliwe funkcjonowanie bez niego. Dziś na szczęście jest to jeszcze możliwe.


Na koniec chciałbym przytoczyć dwie sentencje, które dają do myślenia.

"Jeżeli ktoś chce rządzić nieprzerwanie, musi umieć burzyć w poddanych poczucie rzeczywistości"- G.Orwell - Odnosząc się do facebook'a, Zuckerbergowi skutecznie się to udaje, ludzie przesiadują mnóstwo czasu przed komputerem, sprawdzając co dzieje się u znajomych, kto dodał coś nowego zamiast żyć własnym życiem, doświadczać i pogłębiać prawdziwe relacje międzyludzkie. Wygląda to na swego rodzaju hipnozę społeczeństwa.

"Naszą misją jest uczynienie świata bardziej otwartym i komunikatywnym" - M.Zuckerberg - Samo stwierdzenie "uczynienie świata" budzi we mnie niepokój. Już wielu było takich, którzy chcieli układać świat po swojemu, każdy wie czym to się kończyło.

Zapraszam do dyskusji i komentowania.









sobota, 17 sierpnia 2013

Wśród tatrzańskich szlaków, część pierwsza.

Wakacje mijają tak szybko, że dobrze się nie obejrzę, a już przerzucam kartkę w kalendarzu na sierpień i potem wrzesień. Tak jest zawsze i z roku na rok boję się coraz bardziej tego szybko lecącego w wakacje czasu. Oczywistym jest, przynajmniej dla mnie, że czerwiec to już czas planowania na co przeznaczę te dwa miesiące. Naturalnie nie są to zazwyczaj plany jałowe polegające na zaliczeniu maksymalnej liczby imprez, chodzi bardziej o samorozwój, postawienie sobie celów, a nie zajmowanie czasu byle czym. Dlatego też najbardziej boli to, że ludzie potrafią zmarnować te dwa piękne miesiące, w tym roku jeszcze ubarwione piękną pogodą, choć gorącą. Jednak ten post nie jest o ludziach, ale o moim punkcie widzenia. Moje wakacje upływają pod wpływem jakichś treningów, pracy nad formą. Jednak w tym nic ciekawego nie ma, przynajmniej dla przeciętnego zjadacza chleba, który nie marzy aby codziennie być szybszym, silniejszym i skoczniejszym. Natomiast moje najpiękniejsze wspomnienia będą się wiązać z wyjazdem w Tatry. Co roku oczekuję na te 10 dni, które spędzę w mojej ukochanej chałupie w Kościelisku, dalej niepoznanej, dalej tak samo strasznej w pewnych godzinach i okolicznościach. Jednak po górskiej wędrówce, kiedy oczy zamykają się same nie ma to znaczenia.

Przyjeżdżając tam mam już postawione przed sobą cele. Są to oczywiście szczyty, które chcę zaliczyć. Po prostu. Jednak co roku, przez pogodę, z pięciu szczytów przewidzianych do zdobycia, mogłem zaliczyć dwa do trzech. Miałem po prostu złe wyczucie czasu dotyczące pogody. Powodowało to wyjeżdżanie z każdym rokiem z dużym niedosytem. Jednak teraz było inaczej! Jakże byłem ucieszony, kiedy zamiast planowania co będę robił w ulewny i brzydki dzień, czyli nas przykład heja na basen, do muzeum (totalna ekstrawagancja, jeśli chodzi o mnie, ale te zakopiańskie mają jednak swój klimat regionalny, który strasznie mi się podoba) czy do kina, na cokolwiek, mogłem wziąć mapę i zastanawiać się co będę dzisiaj robił za szlak, super sprawa. Pierwszy dzień był deszczowy, ale przyjechaliśmy i tak wieczorem, więc to żaden problem. Pierwszy oddech powietrzem, spojrzenie na panoramę, która pomimo padającego deszczu nie były zasłonięte tak bardzo i od razu człowiek czuje, że to jego miejsce na Ziemii. 
Pierwszy dzień i już genialna pogoda, zaplanowaliśmy bardziej lajtową wycieczkę w Tatrach Zachodnich, na warsztat poszedł Wołowiec. Jeśli ktoś się zastanawia od której strony na niego się wybrać od razu mówię, że najlepsza opcja to wejście szlakiem (chyba) zielonym bezpośrednio na Wołowiec, a zejście granią przez Rakonia i Grzesia. Po prostu ta druga opcja jest bardziej wydłużona, a i podejście na sam szczyt mniej mi się podobało. Obrana przeze mnie droga była według mnie optymalna. Na sam Wołowiec idzie się kawałek lasem, potem przez trawiaste zbocza, potem pojawiają się kamienie, standardowa droga w Tatrach Zachodnich, gdzie szczerze mówiąc nie odróżniam jednej od drugiej. Na szczycie panorama bardzo fajna obejmująca całe Tatry Zachodnie i bardzo dobrze łapiąca Tatry Wysokie, oczywiście ze sporej odległości. Czuć, że to nie jest jeszcze to, najlepsze jeszcze się zacznie...
Dzień kolejny nie jest jakoś specjalnie zaplanowany, nawet pora pobudki nie jest zbyt wczesna. W Kuźnicach jesteśmy około godziny 8, więc dość późno. Pogoda piękna. Idziemy bez specjalnego planu, bo doszliśmy do wniosku, że zadecydujemy już nad Czarnym Stawem Gąsienicowym.

Jednak ja już w głowie mam obrany cel do którego chcę konsekwentnie dążyć - Zawrat i Świnica. Dochodzimy do Czarnego Stawu i tam nad naszymi głowami kręcą się mgliste chmury, takie typowe górskie mleko, które tak naprawdę nic nie znaczy, bo deszczu z tego nawet nie będzie. Na szczęście. Szybki posiłek nad taflą tego pięknego stawu, spojrzenie w niego i idziemy dalej. Po drodze na Zawrat widzimy z góry Zmarzły Staw, który pięknie modeluje się w otoczeniu tych wielkich, skalistych szczytów. Im wyżej tym piękniej wygląda. Dochodzimy do etapu z łańcuchami. Tam zaczynają się pewnego rodzaju schody, bo trzeba oczekiwać na wolniej idących turystów. W dodatku w pewnym momencie robi się tam ruch dwukierunkowy, co jeszcze bardziej wydłuża nasz pobyt tam. Ten fragment wyprawy nazwałbym "Czekanie i oglądanie się wokół siebie". Drugi człon jest spowodowany nadmiarem czasu, ale też w wyższej partii również spadającymi kamieniami. Mnie na szczęście wszelkie tego typu niebezpieczeństwa ominęły, ale mój kolega prawie oberwał w głowę sporych rozmiarów kamieniem, który leciał w jego stronę z prędkością pocisku, jednak celnością na poziomie artylerii rodem z pierwszej wojny.
No i jest, w końcu znaleźliśmy się na przełęczy. Jakże wymarzonej po tych długich oczekiwaniach w jej okolicach. Widok ciekawy na Tatry Wysokie i początek Orlej Perci. Ten fragment zapowiada się ciekawie, krótkie, szybkie podejście na Mały Kozi Wierch...ale ten piękny moment trzeba odłożyć o rok, tym razem skręcamy w prawo. Najpiękniej z perspektywy Zawratu wyglądają stawy w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, bardzo ładnie się prezentują...czas iść, ile można się gapić na te góry, co nie? (chociaż każdy kto ma podobne podejście do gór co ja, mógłby to robić godzinami....). Tutaj dobra jest uwaga mojego kolegi, jeszcze z rana, kiedy stwierdził że gdyby miał takie widoki (patrzył na panoramę Giewontu i okolic Czarnego Stawu Gąsienicowego z perspektywy Polany Szymoszkowej) to do szkoły szedłby w podskokach, coś w tym jest...trzeba sobie w takim momencie ten widok przypomnieć, może będzie łatwiej? Wracając na szlak to idziemy już sobie na tą Świnicę, nic wielkiego no, idziesz w górę, tutaj łańcuch, tutaj skałka. Pechowo znowu pod szczytem czeka nas przerwa....i to chyba 10 minutowa, w jednym miejscu! W końcu można się popatrzeć na fragment panoramy głównie obejmujący Dolinę Pięciu Stawów. Skąd ten niespodziewany pit-stop? Jedna z turystek idących z mężem bała się zejścia po kolejnych kamieniach i pomimo zapewnień męża o bezpieczeństwie, o tym że ją asekuruje ona kontynuowała swoją panikę. Widać w sytuacjach stresowych całe zaufanie płynące ze związku czy tam miłości leży i kwiczy, bo jest ten strach, a może to taki właśnie test na zaufanie...dobra, nie będę tutaj produkował się na temat mojego światopoglądu dot. relacji damsko-męskich. Po drodze trafiły się jeszcze dwie zakonnice, które podczas dyskusji, którą przeprowadziły z jednym z turystów pokazały mi pewien ciekawy fakt
-O, Panie to jutro na Rysy...
-Nie, na Rysach byłyśmy już wczoraj!
-No to jutro Orla Perć!
-Nie możemy, ona jest akurat na liście zakazanych nam gór
Ciekawa sprawa, taka lista. Nie wiem co ją obejmuję. Zainteresuję się tym tematem głębiej i przedstawię go później, ale intrygujące. Nie wiem jak wyznaczanie takich ograniczeń ma się do prawdziwej wiary, ciekaw jestem czy Jezus byłby z tego zadowolony, ale kościół to jednak już temat na osobną dyskusję (która to już..).
Dobra, jestem na szczycie i pojawia się we mnie dziwne uczucie. Czuję się tak niestabilnie (?). Nie wiem naprawdę jak to nazwać, ale jest to dziwne uczucie. Może ktoś też to ma, ale sobie tak pomyślałem, że na dole będzie już tak pewnie, twardo, stabilnie. Tutaj na tej wysokości jest inaczej, powoduje to wszechogarniająca przestrzeń, a ja stojący na niewielkim wierzchołku w porównaniu do tego jak wielką górą ona jednak jest. Mówię o perspektywie widzianej przeze mnie ze szlaku, monstrum, bestia, a teraz ujarzmiłem ją, ja sam. Jeszcze chwila napawania się tą chwilą, oglądanie tego co wokół, tego co warte jest wszelkiego wysiłku, tutaj rozumiem po co jestem na tej Ziemi, co daje mi prawdziwe szczęście, szczęście dziecka obdarowanego zabawką o której marzyło od lat, zabawce z którą wiążą się emocje, nie takiej splamionej machiną marketingu, prostej lecz kryjącej tyle prawdziwego szczęścia dla obdarowanego dziecka. Daleko jest mi w tej chwili do myślenia człowieka sukcesu, który widzi kolejne miliony wpływające na jego konto, to nie jest nic zepsute tym myśleniem nowych czasów. Więc ja chłonę to co wokół mnie, bo to jest dla mnie tak naprawdę energia zbierana na cały rok. To są moje żniwa, które będą posiłkiem przez kolejne 12, dopóki nie wrócę w to miejsce. Wracam na ziemię, czas coś zjeść, napić się i iść dalej, tym razem w dół. Temu już nie towarzyszy ta euforia przy każdym pokonanym metrze wysokości, każdej małej wygranej. Teraz są już te podstawowe potrzeby, dół drabiny Abrahama Maslova. No nic, czas schodzić, większość uwieczniona na zdjęciach ma dodać siły chłodną zimą, kiedy będę tą wycieczkę wspominał. Teraz najnudniejszy fragment wyprawy. Chodzi oczywiście o schodzenie. Kawałek łańcuchami, męczący i uciążliwy. Jednak potem już kamienista ścieżyna. Idziemy sobie tak drogą i idziemy, ale jednak często stajemy, nie ze zmęczenia, po prostu chcemy zobaczyć ten ogromny masyw, który już za nami, którego skały i wielkość poznaliśmy już na własnej skórze. Jednak cały majestat najlepiej widać stąd, z pozycji widza, nie aktora. Idąc i idąc (to jest naprawdę nudne, człowiek sobie jedynie podśpiewuje pod nosem, żeby jakoś szybciej zleciało..) dochodzimy w końcu do Kasprowego Wierchu. Stamtąd wracamy już kolejką ze względu na dość późno porę (było coś koło 17). Zjechaliśmy z tymi ludźmi w adidaskach, klapeczkach posyłając raz po raz ironicznie spojrzenia. Oczywiście nie chodzi tutaj o wywyższanie się, po prostu kiedy człowiek zmęczony widzi ludzi, którzy ani trochę wysiłku w dostanie się tutaj nie włożyli to jest trochę śmieszne, ale to ich sprawa, nieprawdaż? Jeszcze przez etap Tour de Pologne przebiegający przez środek Zakopanego musieliśmy wracać z buta z Kuźnic. To już było gwóźdź do trumny dla naszych nóg, ale będzie ich jeszcze sporo i to nie takie gwózdeczki jak dzisiaj, to będą prawdziwe gwoździe niczym te zdjęte z krzyża chrystusowego. Dzisiaj obiad niestety na Krupówkach. Nie lubię tam jeść, dużo ludzi i nie ma tej atmosfery, która jest w pewnym lokalu o którym opowiem w dalszej części. Tak oto zleciała sobota, wieczór jak wieczór to już zabijanie czasu i walka ze zmęczeniem, ale następny dzień to odpoczynek. Oczywiście dla nas, bo dla niektórych nasza kolejna wycieczka to poważna sprawa. Jak kto lubi.
Nadszedł piątek (chyba, bo jednak trochę dni mi się mylą już), a więc postanowiliśmy sobie zrobić lżejszy dzień, więc z Krzeptówek Ścieżką pod Reglami zeszliśmy do Doliny Małej Łąki, stamtąd odbiliśmy do Doliny Strążyskiej i do Zakopanego, wycieczka krótka, łatwa i przyjemna. Chociaż trochę zbagatelizowaliśmy sprawę, bo wybraliśmy się tam w adidaskach (wiem, wiem jak pomstowałem wcześniej, ale my poszliśmy na zwykłą drogę, nie w Tatry Wysokie!) pomimo, że miękkich to nie tak jak porządne buty do chodzenia po górach. Dzień zleciał, zjedliśmy pyszny obiad w restauracji na wyjściu Doliny Strążyskiej, ale nie tym Żabim Grodzie czy jak mu tam, to drugie kawałek dalej. Chociaż to z żabą też niby dobre, ja tam super smakoszem nie jestem, szczególnie jak jestem zmęczony i głodny.

Relacja kolejnych dni aż do wyjazdu w środę ukażą się w kolejnych częściach/części. Pozdrawiam i zapraszam do komentowania!


środa, 14 sierpnia 2013

Pietro Mascagni: Cavalleria rusticana - Intermezzo

Opera, która jest jedną z moich ulubionych, była dziełem życia włoskiego kompozytora Pietro Mascagniego. Przedstawiam tylko wstawkę instrumentalną jako przedsmak do zapoznania się z całością. Podczas odsłuchu interludium na początku towarzyszą nam odczucia smutku i samotności wraz z biegiem czasu dołączają szepty szczęścia i spokoju. Dźwięk zdaje się wędrować raz w górę, raz w dół tworząc płynną parabolę, która w harmonijny sposób wpływa na ukojenie naszego ducha wprawiając go w dobry, lekko melancholijny nastrój. Utwór przypomina mi, że jest coś bardzo wielkiego i pięknego nad nami.

Zapraszam do odsłuchu.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Startujemy !

Jeśli chcesz mnie zapytać, co będzie przedstawiał ten blog odpowiedź jest prosta - to co nietuzinkowe. Patrzysz na kategorie i zastanawiasz się, co się będzie kryło pod nimi. Chodzi o pokazanie innym muzyki, która jest ukojeniem,a zarazem zmusza do refleksji, takiej która ukrywa się gdzieś pod masą tanich hitów. Filmów, które są klasykami kina ale również tych mniej znanych, niedocenionych, które po obejrzeniu zmuszają do przemyśleń i pokazują inną stronę czegoś co takie oczywiste. Poglądów, które potrafią otworzyć oczy na pewne zagadnienia ,wydarzenia o których w mediach nie usłyszysz, przewrotne teorie, nowinki technologiczne oraz różnego rodzaju ciekawostki. Na koniec chcielibyśmy pokazać miejsca, które dają inspirację do życia, w których człowiek czuje, że żyje i ma siłę do pokonywania kolejnych dni z taką samą energią.
Znajdziecie tutaj też coś dla zaspokojenia Waszej inwencji twórczej, a mianowicie chodzi o Hyde Park, w którym możecie zamieścić coś od Siebie, oczywiście jeśli podąża to jednym torem z priorytetami naszego bloga. 

Zapraszamy do czytania i komentowania.