poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Wśród tatrzańskich szlaków, edycja 2014! część 1

Witam! Minął już rok, ale to zleciało. Przez ten rok aktywność bloga była znikoma, wręcz żadna. Bardzo za to przepraszamy, ale całą ekipę wciągnęły obowiązki służbowe...wiecie, nauka. Postaramy się nadrobić zaległości i zalać was świetnymi i ciekawymi postami! A teraz do rzeczy! Góry, hura!

Jeszcze raz witam, jestem ponownie w Tatrach, minął rok, mój zapał nie zmalał ani trochę! W tym roku przyjechaliśmy w poniedziałek. Standardowo obiadek u gadulca, nic się chłop nie zmienił, nawija dalej jak najęty umilając oczekiwanie na posiłek. Jeszcze doda coś, że pierogi z jagodami warto jeść z cukrem, bo jagoda sama w sobie nie jest słodka! Pamiętajcie więc..! Następnie krupówking, zakupy, odpoczynek.
Następnego dnia zaplanowaliśmy lekki start. Naszym celem był Szpiglasowy Wierch, na blokach popularnie zwany Szpiglasem. Pobudka 5:20. Wizja genialnej wycieczki sama otwiera powieki działając niczym zapach świeżo zaparzonej kawy. Z resztą zaraz śniadanie, kawa i w drogę! Na szlaku jesteśmy koło 7. Idziemy do Wodogrzmotów Mickiewicza, stamtąd odbijamy szlakiem do Doliny Pięciu Stawów. Znak mówi coś o ponad 2h...pieprzyć to. Dotarliśmy o wiele szybciej, po drodze nic ciekawego się nie działo. Chwilowe opady deszczu, zakładanie kurtki, ściąganie...pod znakiem takich czynności upłynęła nam droga powrotna, ale o tym jeszcze będzie okazja wspomnieć. Podejście na Szpiglasową Przełęcz jest bardzo przyjemne. Po drodze nie mamy do czynienia z jakimiś specjalnymi widokami. Pod koniec drogi wspinamy się chwilę łańcuchami co dodaje tej drodze tylko urody.  Dopiero wychodząc na samą przełęcz odsłania nam się słowacka część Tatr, liczne 'plesa'. Na sam szczyt wchodzi się szybko, sam znak informuje o wejściu w 15 minut. Same trudności przychodzą dopiero pod szczytem, trzeba trochę się powspinać, ale warto...odsłania nam się piękny widok na Dolinę Pięciu Stawów Polskich i słowacką część Tatr. Piękne widoki. Polecam ten szczyt każdemu kto chce, chociaż trochę poczuć atmosferę Wysokich Tatr, ale nie chce od razu porywać się na bardziej wymagające szczyty. Droga powrotna mija szybko. Jedyną irytującą sprawą są ciągle powracające opady deszczu, które na początku dodają górom pewnego uroku i staję się jakby trochę piękniejsze niż wcześniej. Jednak kiedy schodzimy do lasu powodują irytację, kiedy kapią na nas kolejne krople. Dodatkowo od Wodogrzmotów Mickiewicza czeka nas powrót asfaltem, który rani zmęczone stopy...brr. Docieramy do busa, czas na powrót do domu i odpoczynek. Jeeest!
zamyślony w okolicach 'Szpiglasa'

Następnego dnia pogoda jest niepewna, więc wybieramy się na trochę krótszą wycieczkę. Za każdym razem idąc Doliną Kościeliską docieramy do schroniska na Hali Ornak, jednak nigdy nie odwiedziliśmy samego szczytu o tej samej nazwie. To jest ten czas! Z Hali Ornak ruszamy na Iwaniacką Przełęcz, skąd szlakiem zielonym udajemy się na Ornak. Podejście jest dość strome i intensywne. Dopiero na grani można chwilę odetchnąć. Docieramy na szczyt, szybkie drugie śniadanie i ze względu na psujące się warunki pogodowe uciekamy w dół. Wracamy Doliną Chochołowską, czyli skręcamy na Iwaniackiej Przełęczy w lewo, zamiast w prawo. Jednak nie jest to najlepszy wybór jakiego można dokonać...przynajmniej w pierwszej części. Liczne leżące na trasie drzewa, rozjechane przez traktory ścieżki...nie ułatwia to wędrówki. O wszystkim zapominamy docierając do punktu wypożyczania rowerów. Stąd możemy przejechać 7,5km z górki do parkingu skąd odjeżdżają busy. Korzystamy z tej opcji. Jest to świetna sprawa, jeśli jesteście zmęczeni albo po prostu szkoda Wam czasu na maszerowanie godzinę asfaltem. Stamtąd wracamy do Kościeliska, kolejny dzień za nami.
Janusze na polskim wierzchołku :)

Następnego dnia od rana mamy brzydką pogodę, więc postanawiamy wybrać się na basen. Kolejny dzień też upływa pod znakiem słodkiego lenistwa, znowu pogoda nie dopisuje. Rodzi się frustracja, ale...już następnego dnia zapowiadana jest świetna pogoda. Decyzja jest jedna - idziemy na Rysy. Nie będę ukrywał. Pojawia się we mnie ten dreszczyk emocji połączony z oczekiwaniem, straszna sprawa. Cały wieczór przewijam się przez pełno myśli, łapię różne dołki, wiadomo, życie. Jednak kiedy wstaję rano czuję ten 'vibe', wiem że to jest to czego chcę. Wiem, że góry tchną we mnie nową energię. Pokażą mi jakiś sens.
W nocy przespałem może z 2-3 godziny. Pobudka zarządzona została na 4:30. Okej, spodziewałem się tego. Nie mogę się doczekać. Wszystko spakowane, ładnie, piękne. Rano po śniadaniu ruszamy w drogę. Samochodem docieramy do parkingu pod Popradskim Plesem, skąd ruszamy właśnie nad ten staw. 40 minut drogi asfaltem i jesteśmy nad jeziorem. Piękny krajobraz unoszący się nad jego taflą napędza nas jeszcze bardziej. Kilka fotek i ruszamy dalej. Droga jest bardzo przyjemne. Nie ma ostrych podejść, jest swobodnie pnąca się w górę droga. Super sprawa. Docieramy do Żabich Stawów Mięguszowieckich, gdzie robimy chwilę przerwy. Pomimo, że trasa wiedzie słowackimi szlakami można spotkać tutaj wielu Polaków. Jednymi z nich jest stare małżeństwo spod Poznania, które ucieszone naszym 'dzień dobry' skwitowało 'są i nasi'. Bardzo mili ludzie i dodatkowy szacunek za wybranie się na tak wymagający szlak...chciałbym też kiedyś mieć tyle zdrowia i samozaparcia, żeby kroczyć tymi trasami w takim wieku. Idziemy dalej, gdzie droga wiedzie już prosto do schroniska 'Chata pod Rysami'. Pod drodze mijamy herb witający nas w 'Wolnym Królestwie Rysy'. Kawałek drogi do schroniska wiedzie śniegiem co dodaje dodatkowego uroku całej wyprawie (w jakim innym miejscu w Polsce spotkamy śnieg na przełomie lipca/sierpnia?!). Szybki posiłek w schronisku, załatwienie potrzeb w urokliwym WC nad przepaścią (świetna sprawa, proszę nie bagatelizować tego obiektu!). Ruszamy w trasę na sam szczyt! Znowu kawałek szlaku wiedzie nas po śniegu, skręcamy w lewo i już jesteśmy na bezpośrednim podejściu na Rysy. Jest raczej lekko, łatwo i przyjemnie. Na pewno nie spodziewaliśmy się aż tak dogodnych warunków po stronie słowackiej. Około godziny 10:30 jesteśmy na wyższym wierzchołku (2503 m n.p.m). Jest na nim mniej osób niż na wierzchołku polskim, widoki specjalnie się nie różnią. Tutaj spędzamy cały nasz czas. Widok jest niesamowity, piękny, zapierający dech w piersiach...nie mam innych słów. Piękny jest Lodowy Szczyt znajdujący się praktycznie naprzeciw nas, stawy położone po dolinach czy Wysokie Tatry po stronie słowackiej. Piękna sprawa, jedna z piękniejszych panoram jakie widziałem w życiu, jeśli nie najlepsza. Udajemy się w stronę niższego polsko-słowackiego wierzchołka. Tam nie spędzamy zbyt wiele czasu ze względu na panujący tam tłok. Jedynym ważnym widokiem, który różni go od słowackiego wierzchołka jest widok na Czarny Staw i Morskie Oko. Kolejny piękny obraz przed naszymi oczyma! Od razu zabieramy się za schodzenie. Po polskiej stronie nie jest już jednak tak łatwo jak na Słowacji. Liczne łańcuchy, trudniejszy szlak, mocne ekspozycje (które dla mnie akurat są fajnych smaczkiem i atrakcją, jednak dla ludzi z lękiem przestrzeni nie jest to nic przyjemnego...). Droga jest długa, kręta i męcząca. Po drodze robimy zdjęcia pewnej Pani, która opowiada o swojej pasji do gór i corocznych 10 dniowych wypadach. Sama mieszka w Kołobrzegu i mówi, że nie udało się jej zarazić własnej rodziny tą pasją, jednak ona nie wyobraża siebie bez niej. Coś świetnego, uwielbiam takich ludzi z pasją, którzy w dodatku ją pielęgnują i jest ona częścią ich osobowości. Brawa dla tej Pani! Do zobaczenia na szlakach! Po ciężkiej i męczącej drodze docieramy do Morskiego Oka (pomijam fragment schodzenia do Czarnego Stawu i Morskiego Oka, nic ciekawego). Tam przychodzi zasłużony odpoczynek...dla nóg. Ściągamy nasze ciężkie buciory i wkładamy nogi do lodowatej wody w stawie. Oo, coś pięknego. Dla tej chwili warto było iść te kilometry! Mmm, poezja. Chwilę podziwiamy otaczający nas krajobraz i ruszamy dalej. Postanowiliśmy zmienić obuwie na lżejsze adidasy jako, że czeka nas 9km marszu asfaltem i jest to decyzja oczywiście trafiona. Docieramy do Zakopanego po drodze oczywiście przysypiając, jemy szybki obiad, do domu, kąpiel i zasłużony odpoczynek. Dzień był piękny, udany i dał światełko w tunelu na kolejne szare i smutne dni, które będzie mi dane pewnie przeżyć. Dla takich chwil warto żyć jak to mawiają! Jeśli chodzi o same dwa wejścia na szlaki to zdecydowanie polecam Słowację, jeśli macie taką możliwość. Po pierwsze jest to trasa o wiele łatwiejsza i przyjemniejsza w samym podejściu. Oczywiście, jeśli ktoś chce zmierzyć się z dużą ilością łańcuchów i utrudnień to polska część jest dla niego, ale jeśli ktoś chce zdobyć najwyższy wierzchołek Polski przyjemnie spędzając czas w górach to wycieczka z Popradskego Plesa jest lepszą opcją. Po drugie trasa ta wydaje mi się po prostu ciekawsza. Po drodze możemy zobaczyć Popradske Pleso, jest opcja rozpoczęcia trasy nas Strbskim Plesem. Przed samym podejściem pod schronisko mijamy Żabie Stawy Mięguszowieckie, które przyciągają swoim klimatem jak i aurą, która je otacza. Jednak polska część Rysów ma coś dla siebie charakterystycznego, specyficzny gatunek, który dodaje im swojskiego klimatu...mowa oczywiście o Januszach! Kim są przysłowiowi Janusze? Są to polscy turyści ubrani w sportowe obuwie typu sandał, ewentualnie trampki czy inne trzewiki porywający się na szlaki, które nie są przeznaczone dla tego typu niedzielnych turystów. Oczywiście lubią sobie golnąć kilka bronków po drodze i przy okazji blokować szlak dla normalnych turystów. Młodsze pokolenie Januszów lubi sobie posłuchać głośno muzyki na szlaku. Tak, jeśli spotkacie takich ludzi są to Janusze. Przykład polskiego turysty. :)
Smutno jest się żegnać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz