wtorek, 19 sierpnia 2014

Podsumowanie I Sezonu Biegowego - Czerwiec 2013 - Grudzień 2013.

Czas leci szybko, na blogu grobowa cisza, po roku nieobecności podejmuję się kolejnej próby tchnienia w niego nowego (to już będzie 3-ego) życia. Ale jak to mówią "never give up" i niech ta maksyma, na stale zagości w umysłach twórców tego bloga - koniec opieprzania ! :).

Dziś chcę podsumować to co przez ostatni rok zajęło mi dość sporo czasu i sprawiało naprawdę dużo frajdy - bieganie . Jako, że był to mój pierwszy ,a co gorsza niepełny "sezon" amatorskiego running'u, nie spodziewajcie się fajerwerków, będzie to swego rodzaju spowiedź, z tego jak pracowałem (dlaczego tak mało?!), co udało mi się osiągnąć i jakie są plany na przyszłość.

Wszystko zaczęło się w czerwcu 2013 roku, gdy wystartowałem na popularną "dyche" w rodzinnym mieście - Wołczynie, zdyszany, na skraju zapaści (co zresztą już raz mi się zdarzyło, gdy z miejsca chciałem nabiegać rekord świata :D ) uzyskałem wynik 44:24. Kilka dni, nieregularnych i szarpanych treningów nie mogło przynieść lepszego wyniku. Dobre i to - pomyślałem i od tego momentu, próbowałem wprowadzać ujednolicony i usystematyzowany trening, z grubej rury wyznaczyłem sobie cel, który zakładał zejście do końca roku poniżej 40 min/10km. Ambitne postanowienie, jednakże zważając na brak doświadczenia biegowego, brak kilometrów i brak przystosowania organizmu do pracy na wysokich obrotach było to postanowienie co najmniej buńczuczne.

Od zawsze byłem pod wrażeniem etyki pracy, solidności i podejścia do treningu amerykanów. Oni jako jedyni próbują (czasem z dobrym skutkiem) dorównać Kenijczykom i Etiopczykom - elicie światowych biegów długodystansowych. To właśnie z kraju wuja Sama wywodzą się tacy biegacze jak Galen Rupp czy Ryan Hall, którzy jakby naprzeciw fizjologii organizmu pokazują, że biegacze nie czarnoskórzy, również potrafią osiągać kosmiczne wyniki. Podjarany tym faktem, zdecydowałem się na plan treningowy według szkoły amerykańskiej, nie byłbym sobą gdybym nie wprowadził własnych udogodnień i zmian, tak więc co nieco wyrzuciłem (np. długie wybiegania, które przecież w początkowym etapie są najważniejsze), a w zamian tego powstawiałem ciężkie interwały i biegi tempowe.

Mój plan zakładał 4 treningi w tygodniu z czego 2 to były tzw. easy runy (które nie były łatwe - bo biegałem szybciej niż było założone, popełniając duży błąd, za który później przyjdzie mi pokutować). 1 trening interwałowy i 1 tempowy. Kilometraż tygodniowy oscylował w granicach 40km. Dużo nie dużo, dla biegającego młokosa zdecydowanie wystarczająco, zważając na to, że prawie każdy "praktis" latałem z hasłem na czole "ile fabryka dała".

Pierwszy sprawdziań przyszedł w pobliskim Namysłowie.Ogólnie bieg jak dla mnie bez historii oprócz "spektakularnego"  finish'u (pozdro z tego miejsca dla Rataja, w końcu udało mi się z Tobą wygrać ;) a wszystko dlatego że nie lubię przegrywać z kimkolwiek na ostatnich metrach :D. Czas 41:41, życiówka poprawiona o 3 minuty, szał pał ale jedziemy dalej.... do celu 1min i 42sek pozostaje do złamania.

Kolejne 3 tygodnie treningu i mamy start w Kluczborku. Jak się później okazało dystans ok 10,2km, niby nie dużo ale ok. 40 sekund trzeba doliczyć do wyniku. Niestety nie każdy organizator ma do dyspozycji atestowaną trasę. Co do samego biegu - spaliłem go, na pierwszych 5 km poszedłem na złamanie karku i przez następne 5 modliłem się żeby tylko przetrwać do końca i nie zejść z trasy. Czas 41:16 ciągle została ponad minuta do złamania.

19.10.2013 - to data, którą muszę zapamiętać. Oława, mały kameralny bieg, przed którym w ramach rozgrzewki tańczyliśmy zumbę (fajna sprawa mimo, że jestem tanecznym impotentem :( ). Szczytny cel biegu bo po zdrowie dla chorych na raka. Szacun dla wszystkich, którzy przez to przeszli. Sama trasa to kilka pętli po centrum Oławy.Pokrótce - miałem dzień konia, rywal z którym biegłem przez cały czas trwania wyścigu przyczynił się do wyniku (dzięki zią :D ), poza tym trening, który stosowałem przyniósł zamierzone efekty i magiczna granica 40 minut przeszła do historii ! Po biegu  była radocha i szansa na wygranie... pralki, niestety szczęście, które mi dopisuje w loteriach tym razem mnie ominęło i wróciliśmy bez zajefajnego Whirlpoola.

stracony? rok 2014..

od Stycznia do Lipca był to czas "zawieszenia w regularnym treningu", pochłonięty pracą, do tego doszły problemy z kolanami i wyszło że zaprzepaściłem to co wypracowałem w 2013.Płakać ? Nie..! Trudno się mówi, trzeba się wziąć w garść i walczyć dalej o każdą sekundę. Do końca 2014 celem jest złamać 39 minut, przy dobrych wiatrach otrzeć się o 38:30. Stracone 7 miesięcy  nie pozwala mi rwać się na coś więcej, aczkolwiek nigdy nie mów nigdy.

Pozdro i oczekujcie pod koniec roku sprawozdania, joł ! :)


piątek, 8 sierpnia 2014

Wśród tatrzańskich szlaków, edycja 2014! część 2

Kolejny dzień to niedzielne lenistwo. Wybieramy się jedynie na spacer Drogą pod Reglami. Bardzo fajny teren na spacery dla rodzin czy lżejsze trasy. Serdecznie polecam! Można obrać tam wiele ciekawych tras, a nawet dotrzeć do Czerwonych Wierchów czy na Giewont. Typowo niedzielne okolice.

Esencja Orlej Perci - drabinka na Koziej Przełęczy
Na poniedziałek zaplanowaliśmy wypad na Orlą Perć. Wypad...wielka wycieczka i taką się okazała. Ba, nawet przerosła nasze oczekiwania i dostarczyła wielu emocji. Śledziliśmy uważnie pogodę. Kiedy obudziliśmy się niebo wyglądało dobrze, okolice Orlej Perci były otoczone kilkoma chmurki i niebieskim niebem. W drogę! Na trasę weszliśmy po siódmej, trochę późno, ale nie nasza wina że busy mają gdzieś rozkłady....jak zawsze nad Czarny Staw Gąsiennicowy udaliśmy się Doliną Jaworzynki. Preferuję tą trasę do wejść, wydaje mi się bardziej komfortowa, polecam! Po 1,5h byliśmy nad Czarnym Stawem. Tam szamanko, kilka fotek na fejsa i karmienie kaczek starymi bułkami. Same przyjemności. Pogoda nadal dopisuje, cytując mojego przyjaciela - japa się cieszy! Teraz kierunek Zawrat. Docieram tam w ponad godzinkę, czekam na resztę wycieczki obserwując kilku Januszy w adidaskach. Zestaw standardowy - zdjęcia i jedzenie. Kaczek niestety tutaj nie znajdziecie. :) Czas zacząć prawdziwą zabawę - Orla Percio (nie wiem jak to się odmienia, sorry!) witaj! Jest dreszczyk, tyle czekania i w końcu jestem! Idzie się fajnie na początku, potem wpadamy w dużą ilość kominów i różnych ścieżek nad przepaścią. Wszystko jest tak jak można było się tego spodziewać. Dużo klamer, łańcuchów i ekspozycji. Jednak kiedy zbliżamy się coraz bardziej do Koziego Wierchu jest coraz trudniej, pojawia się pierwszy strach. Spoglądając na boki widzisz przepaście, coraz miejsc dogodnych miejsc do stawiania nóg, coraz więcej podciągania się na samych łańcuchach. Coś pięknego! Kocham trochę tego strachu i adrenaliny. Najwięcej dostarczyła mi go chyba drabinka na Koziej Przełęczy. Czuć jak trochę się gibie, a spoglądając w dół widzimy przepaść, ogromną, ta drabinka idzie prosto w nią!! Adrenalina jest fajna, ale nie aż w takich ilościach, ktoś dzisiaj przesadził! Właśnie w okolicach Koziej Przełęczy, kiedy wszystko wokół nas było przykryte mlekiem słyszymy pierwsze grzmoty. Oho, burza. Coś niebezpiecznego, gdy idzie się granią.

Jeszcze z Zawratu, przedsmak, przystawka dania głównego

Powoduje to lekki strach. Jednak największe emocje są kiedy nie dotarliśmy jeszcze do szczytu, pioruny są coraz bliżej, zaczyna padać. Warto dodać, że jedyna droga ucieczki zaczyna się własnie na Kozim Wierchu. Narzucamy sobie coraz szybsze tempo. Czuć w naszych szeregach lekką panikę tonowaną przez seniora i naszego przewodnika, czyli mojego tatę. Przez szczyt dosłownie przelatujemy uciekając na czarny szlak prowadzący nas do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Nie ma czego żałować. Nie było tak naprawdę co oglądać oprócz otaczającej nas mgły. Na początku szlaku zaczyna padać...a nie! To grad. Mocny. W dodatku pioruny walą coraz mocniej, a specyfika dolin dodaje im mocy. Jest trochę strasznie. Dobra, jest zajebiście strasznie. Kolejne kulki gradu trafiają w głowę, dzielnie uciekamy do Doliny Pięciu Stawów. Emocje powoli opadają, grad jest coraz lżejszy, czasami wraca ze zdwojoną siłą. Burza też jakby od nas ucieka. Uff. Można odetchnąć. Jesteśmy już na dole. Spoglądamy złowieszczo w okolice Koziego Wierchu i idziemy dalej. Standardowe zejście, takie samo jak pierwszego dnia. Jednak kiedy do Palenicy Białczańskiej została gdzieś godzina rozpętuje się straszna ulewa. Kiedy zdążyliśmy już trochę oschnąć i złapać dobry nastrój...damn. Leje strasznie, szlak zamienia się w rwący potok. W butach chlupie znowu woda, spodenki kleją się do ciała. Nieprzyjemnie.


Nasz pierwszy checkpoint, i jak się okazało ostatni, czyli Kozi Wierch

Szybkim krokiem docieramy do Wodogrzmotów Mickiewicza. A tak znowu Janusze wracający z Morskiego Oka...wpadli na pomysł chowania się przed burzą w toitoiach...wszystkie zajęte, a człowiek chce się po prostu załatwić. Ludzka pomysłowość nie zna granic...jakoś tam dostaliśmy się do WC. Idziemy dalej. Trochę pada, trochę nie. Z chlupiącymi butami, mokrymi kurtkami, spodenkami i wszystkim docieramy na Palenicę Białczańską, stąd szybka ucieczka do domu. Szybki obiad u gadulca, którego już bardzo dobrze znacie. Oczywiście standardowe tematy rozmów. Ustawy, zdrowie, kondycja państwa polskiego. Dziękujemy za pyszny obiad i uciekamy. Czas się wykąpać. Nie opiszę słowami piękna uczucia ściągania z siebie przemoczonych butów i reszty ubioru. Nie opiszę też grzania się w cieple kaloryfera. Trzeba to przeżyć samemu, po prost. Coś pięknego! Jednak człowiek zdaje sobie sprawę, że to koniec. Już jutro wyjazd. Robi mu się smutno. Tatrzańskie szlaki, do zobaczenia za rok! Było pięknie jak zawsze, za krótko też jak zawsze!

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Wśród tatrzańskich szlaków, edycja 2014! część 1

Witam! Minął już rok, ale to zleciało. Przez ten rok aktywność bloga była znikoma, wręcz żadna. Bardzo za to przepraszamy, ale całą ekipę wciągnęły obowiązki służbowe...wiecie, nauka. Postaramy się nadrobić zaległości i zalać was świetnymi i ciekawymi postami! A teraz do rzeczy! Góry, hura!

Jeszcze raz witam, jestem ponownie w Tatrach, minął rok, mój zapał nie zmalał ani trochę! W tym roku przyjechaliśmy w poniedziałek. Standardowo obiadek u gadulca, nic się chłop nie zmienił, nawija dalej jak najęty umilając oczekiwanie na posiłek. Jeszcze doda coś, że pierogi z jagodami warto jeść z cukrem, bo jagoda sama w sobie nie jest słodka! Pamiętajcie więc..! Następnie krupówking, zakupy, odpoczynek.
Następnego dnia zaplanowaliśmy lekki start. Naszym celem był Szpiglasowy Wierch, na blokach popularnie zwany Szpiglasem. Pobudka 5:20. Wizja genialnej wycieczki sama otwiera powieki działając niczym zapach świeżo zaparzonej kawy. Z resztą zaraz śniadanie, kawa i w drogę! Na szlaku jesteśmy koło 7. Idziemy do Wodogrzmotów Mickiewicza, stamtąd odbijamy szlakiem do Doliny Pięciu Stawów. Znak mówi coś o ponad 2h...pieprzyć to. Dotarliśmy o wiele szybciej, po drodze nic ciekawego się nie działo. Chwilowe opady deszczu, zakładanie kurtki, ściąganie...pod znakiem takich czynności upłynęła nam droga powrotna, ale o tym jeszcze będzie okazja wspomnieć. Podejście na Szpiglasową Przełęcz jest bardzo przyjemne. Po drodze nie mamy do czynienia z jakimiś specjalnymi widokami. Pod koniec drogi wspinamy się chwilę łańcuchami co dodaje tej drodze tylko urody.  Dopiero wychodząc na samą przełęcz odsłania nam się słowacka część Tatr, liczne 'plesa'. Na sam szczyt wchodzi się szybko, sam znak informuje o wejściu w 15 minut. Same trudności przychodzą dopiero pod szczytem, trzeba trochę się powspinać, ale warto...odsłania nam się piękny widok na Dolinę Pięciu Stawów Polskich i słowacką część Tatr. Piękne widoki. Polecam ten szczyt każdemu kto chce, chociaż trochę poczuć atmosferę Wysokich Tatr, ale nie chce od razu porywać się na bardziej wymagające szczyty. Droga powrotna mija szybko. Jedyną irytującą sprawą są ciągle powracające opady deszczu, które na początku dodają górom pewnego uroku i staję się jakby trochę piękniejsze niż wcześniej. Jednak kiedy schodzimy do lasu powodują irytację, kiedy kapią na nas kolejne krople. Dodatkowo od Wodogrzmotów Mickiewicza czeka nas powrót asfaltem, który rani zmęczone stopy...brr. Docieramy do busa, czas na powrót do domu i odpoczynek. Jeeest!
zamyślony w okolicach 'Szpiglasa'

Następnego dnia pogoda jest niepewna, więc wybieramy się na trochę krótszą wycieczkę. Za każdym razem idąc Doliną Kościeliską docieramy do schroniska na Hali Ornak, jednak nigdy nie odwiedziliśmy samego szczytu o tej samej nazwie. To jest ten czas! Z Hali Ornak ruszamy na Iwaniacką Przełęcz, skąd szlakiem zielonym udajemy się na Ornak. Podejście jest dość strome i intensywne. Dopiero na grani można chwilę odetchnąć. Docieramy na szczyt, szybkie drugie śniadanie i ze względu na psujące się warunki pogodowe uciekamy w dół. Wracamy Doliną Chochołowską, czyli skręcamy na Iwaniackiej Przełęczy w lewo, zamiast w prawo. Jednak nie jest to najlepszy wybór jakiego można dokonać...przynajmniej w pierwszej części. Liczne leżące na trasie drzewa, rozjechane przez traktory ścieżki...nie ułatwia to wędrówki. O wszystkim zapominamy docierając do punktu wypożyczania rowerów. Stąd możemy przejechać 7,5km z górki do parkingu skąd odjeżdżają busy. Korzystamy z tej opcji. Jest to świetna sprawa, jeśli jesteście zmęczeni albo po prostu szkoda Wam czasu na maszerowanie godzinę asfaltem. Stamtąd wracamy do Kościeliska, kolejny dzień za nami.
Janusze na polskim wierzchołku :)

Następnego dnia od rana mamy brzydką pogodę, więc postanawiamy wybrać się na basen. Kolejny dzień też upływa pod znakiem słodkiego lenistwa, znowu pogoda nie dopisuje. Rodzi się frustracja, ale...już następnego dnia zapowiadana jest świetna pogoda. Decyzja jest jedna - idziemy na Rysy. Nie będę ukrywał. Pojawia się we mnie ten dreszczyk emocji połączony z oczekiwaniem, straszna sprawa. Cały wieczór przewijam się przez pełno myśli, łapię różne dołki, wiadomo, życie. Jednak kiedy wstaję rano czuję ten 'vibe', wiem że to jest to czego chcę. Wiem, że góry tchną we mnie nową energię. Pokażą mi jakiś sens.
W nocy przespałem może z 2-3 godziny. Pobudka zarządzona została na 4:30. Okej, spodziewałem się tego. Nie mogę się doczekać. Wszystko spakowane, ładnie, piękne. Rano po śniadaniu ruszamy w drogę. Samochodem docieramy do parkingu pod Popradskim Plesem, skąd ruszamy właśnie nad ten staw. 40 minut drogi asfaltem i jesteśmy nad jeziorem. Piękny krajobraz unoszący się nad jego taflą napędza nas jeszcze bardziej. Kilka fotek i ruszamy dalej. Droga jest bardzo przyjemne. Nie ma ostrych podejść, jest swobodnie pnąca się w górę droga. Super sprawa. Docieramy do Żabich Stawów Mięguszowieckich, gdzie robimy chwilę przerwy. Pomimo, że trasa wiedzie słowackimi szlakami można spotkać tutaj wielu Polaków. Jednymi z nich jest stare małżeństwo spod Poznania, które ucieszone naszym 'dzień dobry' skwitowało 'są i nasi'. Bardzo mili ludzie i dodatkowy szacunek za wybranie się na tak wymagający szlak...chciałbym też kiedyś mieć tyle zdrowia i samozaparcia, żeby kroczyć tymi trasami w takim wieku. Idziemy dalej, gdzie droga wiedzie już prosto do schroniska 'Chata pod Rysami'. Pod drodze mijamy herb witający nas w 'Wolnym Królestwie Rysy'. Kawałek drogi do schroniska wiedzie śniegiem co dodaje dodatkowego uroku całej wyprawie (w jakim innym miejscu w Polsce spotkamy śnieg na przełomie lipca/sierpnia?!). Szybki posiłek w schronisku, załatwienie potrzeb w urokliwym WC nad przepaścią (świetna sprawa, proszę nie bagatelizować tego obiektu!). Ruszamy w trasę na sam szczyt! Znowu kawałek szlaku wiedzie nas po śniegu, skręcamy w lewo i już jesteśmy na bezpośrednim podejściu na Rysy. Jest raczej lekko, łatwo i przyjemnie. Na pewno nie spodziewaliśmy się aż tak dogodnych warunków po stronie słowackiej. Około godziny 10:30 jesteśmy na wyższym wierzchołku (2503 m n.p.m). Jest na nim mniej osób niż na wierzchołku polskim, widoki specjalnie się nie różnią. Tutaj spędzamy cały nasz czas. Widok jest niesamowity, piękny, zapierający dech w piersiach...nie mam innych słów. Piękny jest Lodowy Szczyt znajdujący się praktycznie naprzeciw nas, stawy położone po dolinach czy Wysokie Tatry po stronie słowackiej. Piękna sprawa, jedna z piękniejszych panoram jakie widziałem w życiu, jeśli nie najlepsza. Udajemy się w stronę niższego polsko-słowackiego wierzchołka. Tam nie spędzamy zbyt wiele czasu ze względu na panujący tam tłok. Jedynym ważnym widokiem, który różni go od słowackiego wierzchołka jest widok na Czarny Staw i Morskie Oko. Kolejny piękny obraz przed naszymi oczyma! Od razu zabieramy się za schodzenie. Po polskiej stronie nie jest już jednak tak łatwo jak na Słowacji. Liczne łańcuchy, trudniejszy szlak, mocne ekspozycje (które dla mnie akurat są fajnych smaczkiem i atrakcją, jednak dla ludzi z lękiem przestrzeni nie jest to nic przyjemnego...). Droga jest długa, kręta i męcząca. Po drodze robimy zdjęcia pewnej Pani, która opowiada o swojej pasji do gór i corocznych 10 dniowych wypadach. Sama mieszka w Kołobrzegu i mówi, że nie udało się jej zarazić własnej rodziny tą pasją, jednak ona nie wyobraża siebie bez niej. Coś świetnego, uwielbiam takich ludzi z pasją, którzy w dodatku ją pielęgnują i jest ona częścią ich osobowości. Brawa dla tej Pani! Do zobaczenia na szlakach! Po ciężkiej i męczącej drodze docieramy do Morskiego Oka (pomijam fragment schodzenia do Czarnego Stawu i Morskiego Oka, nic ciekawego). Tam przychodzi zasłużony odpoczynek...dla nóg. Ściągamy nasze ciężkie buciory i wkładamy nogi do lodowatej wody w stawie. Oo, coś pięknego. Dla tej chwili warto było iść te kilometry! Mmm, poezja. Chwilę podziwiamy otaczający nas krajobraz i ruszamy dalej. Postanowiliśmy zmienić obuwie na lżejsze adidasy jako, że czeka nas 9km marszu asfaltem i jest to decyzja oczywiście trafiona. Docieramy do Zakopanego po drodze oczywiście przysypiając, jemy szybki obiad, do domu, kąpiel i zasłużony odpoczynek. Dzień był piękny, udany i dał światełko w tunelu na kolejne szare i smutne dni, które będzie mi dane pewnie przeżyć. Dla takich chwil warto żyć jak to mawiają! Jeśli chodzi o same dwa wejścia na szlaki to zdecydowanie polecam Słowację, jeśli macie taką możliwość. Po pierwsze jest to trasa o wiele łatwiejsza i przyjemniejsza w samym podejściu. Oczywiście, jeśli ktoś chce zmierzyć się z dużą ilością łańcuchów i utrudnień to polska część jest dla niego, ale jeśli ktoś chce zdobyć najwyższy wierzchołek Polski przyjemnie spędzając czas w górach to wycieczka z Popradskego Plesa jest lepszą opcją. Po drugie trasa ta wydaje mi się po prostu ciekawsza. Po drodze możemy zobaczyć Popradske Pleso, jest opcja rozpoczęcia trasy nas Strbskim Plesem. Przed samym podejściem pod schronisko mijamy Żabie Stawy Mięguszowieckie, które przyciągają swoim klimatem jak i aurą, która je otacza. Jednak polska część Rysów ma coś dla siebie charakterystycznego, specyficzny gatunek, który dodaje im swojskiego klimatu...mowa oczywiście o Januszach! Kim są przysłowiowi Janusze? Są to polscy turyści ubrani w sportowe obuwie typu sandał, ewentualnie trampki czy inne trzewiki porywający się na szlaki, które nie są przeznaczone dla tego typu niedzielnych turystów. Oczywiście lubią sobie golnąć kilka bronków po drodze i przy okazji blokować szlak dla normalnych turystów. Młodsze pokolenie Januszów lubi sobie posłuchać głośno muzyki na szlaku. Tak, jeśli spotkacie takich ludzi są to Janusze. Przykład polskiego turysty. :)
Smutno jest się żegnać...